Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Niedziela, 2 lipca 2017 Kategoria ponad 5 godzin

170

Ten dzień był pod znakiem chleba.
W planie miałem sprawdzenie trasy na przyszły wyjazd z żoną. Trasy z Małkini do np. Tłuszcza. W takim planowaniu tras staram się omijać drogi ruchliwe i tu mam pewien problem. Z Małkini do Broku trudno jest wybrać inną trasę niż biegnącą po drodze wojewódzkiej. Fakt, że nie jest to szczególnie daleko. Ok. 13 km. Fakt, że nie jest to droga jakoś szczególnie obciążona ruchem samochodów. Ale jednak w porównaniu z drogami o "niższym znaczeniu" ten ruch jest widocznie większy. Jeszcze nawet nie wiem czy wykorzystam tą trasę. Wg mnie jest "do przełknięcia". Ale zanim wyruszyłem musiałem przygotować ciasto na chleb i odstawić do wyrośnięcia. Pociąg o 5:40. Pobudka o 4-tej i jeszcze wyprowadzić przed wyjazdem psy. Najwyraźniej wstałem za późno. Zrezygnowałem ze śniadania licząc na batony zakupione wcześniej na ten wyjazd.
Sam pociąg też niestety nie był najlepszym wyborem. Tylko innego nie ma. Już wsiadając do niego zostałem wyproszony z części dla rowerów przez meneli. "Nie widzi Pan k*wa, że przedział jest zajęty?"

Przeszedłem dalej i po ruszeniu pociągu mocno się zdziwiłem, gdy menel przypełzł za mną by głośno porozmawiać z kimś przez telefon. Później zajęli się nimi kolejarze, z których rozmowy zrozumiałem, że jest to miejscowy folklor, a linia do Wołomina jest najgorszą na Mazowszu jeśli nie w kraju. Aż dziwne, że tym razem był to skład w którym nic nie było zepsute. Bo już jechałem takimi ... Nieważne. Dojechałem. Zaczynał padać deszcz.

I padał coraz mocniej. Przez całą drogę do Broku. Padało więc i gdy byłem przy cmentarzu z I wojny światowej. Dostawiono obok cmentarza tablicę ku czci "niezłomnym" walczącym z komunizmem. Ciekawe, że jeszcze nikt się nie obrusza gdy "niezłomny" oznacza kogoś walczącego z bronią w ręku z aparatem komunistycznym zaraz po II wojnie światowej. Nikt ich nie próbował łamać, chcieli ich pozabijać i w większości tak zrobiono. Że woleli walczyć niż żyć w pokoju? Że walczyli choć nie mieli szans? Wiadomo, że nie wszystko da się wytłumaczyć słowami zapisanymi przez Stefana Dąmbskiego w "Egzekutorze". Nie zawsze była to tylko wygodne życie wolne od obowiązków wobec innych. Ale czy zawsze było to życie w poczuciu obowiązku wobec państwa i współobywateli? Zmitologizowano leśnych ludzi, którzy nie złożyli broni z końcem wojny. Ich pobudki mogły być też nie do końca czyste. Łatwiej jest wrzucić wszystkich do jednego worka. Tak jak wygodnie jest podzielić ludzi na swoich i obcych. Proste podziały ułatwiają selekcję. Tylko deszcz nie wybiera na kogo pada. A tu padał też na mnie i na cmentarz wojenny (tablica poza kadrem).

Padał też gdy przejeżdżałem nad rzeczką Brok wpadającą do Bugu.

Padał też gdy wszedłem w krzaki, by podejść do ruin "zamku". Ciekawostka: nie są w żaden sposób oznakowane i łatwo jest obok nich przejechać nawet ich nie zauważając.

W samym Broku pożywiłem się bananem, a deszcz postanowił przestać padać przynajmniej na jakiś czas. Już była tylko lekka mżawka. Tak było gdy podjechałem do cmentarza żydowskiego. Nie tylko mi już ta pogoda nie przeszkadzała za bardzo. Komarom też.

Nie byłem tu już kilka lat. Nie pamiętam by wcześnie na cmentarzu było koło do ostrzenia noży wykonane z tablicy nagrobnej (macewy).

Do tego miejsca drogę znałem. To była ta wspomniana wcześniej droga wojewódzka. Teraz miałem zjechać na drogi lokalne biegnące bliżej Bugu. Nie wszystkie okazały się być utwardzone. Teraz, po deszczu przejechałem ale czy na sucho też się uda? Na szczęście nie są to bardzo długie odcinki. No i dużo jazdy w lesie. To lubię.

Przejazdy przez wioski też są miłe. Na drogach było niemal pusto. Tak samo na podwórkach. Tylko w bocianich gniazdach było tłoczno.

Nie wszyscy się już w gniazdach mieszczą. Trzeba czasami stanąć na słupie obok żeby wysuszyć pióra.

A że fotografowanie stresuje to trzeba z tymi mokrymi piórami odlecieć.

A w pobliżu tylko lasy i łąki. Dużo łąk.

Wzdłuż widocznego na zdjęciu lasu przejeżdża się do "centrum Europy".

Tutaj też są bociany. Krzaki zasłoniły kolejne dwa lub trzy gniazda na słupach tej samej linii energetycznej.

Jechałem do Brańszczyka. Interesowała mnie przeprawa flisacka do Kamieńczyka. Znów kropił deszcz i do tego już dawał się we znaki kolanom wiatr. Pech chciał, że pociągiem pojechałem z wiatrem, a wracałem do domu pod wiatr.
Przeprawa nie działała. Po przewoźnika chyba trzeba dzwonić (nr telefonu jest przypięty do ściany drewnianego budynku przy przeprawie). Nie chciałem jednak wyciągać kogoś tylko dla mojej wygody w deszczowy niedzielny poranek z łóżka i nie dzwoniłem.

Do tego miejsca przejechałem 42 km. Wariant wycieczkowy dalszej trasy przewiduje przeprawę do Kamieńczyka i jazdę do Urli lub do Tłuszcza na pociąg powrotny. W sprzyjających warunkach może to być i jazda przez Jadów do Sulejowa i przez Sulejówek do Warszawy. Sam jednak musiałem dojechać do przeprawy przez Bug w Wyszkowie i wracałem wzdłuż Bugu do Białobrzegów. Po drodze pojawiło się słońce. W Słopsku było już naprawdę przyjemnie.


Z nieprzyjemności pozostał wiatr. W Kuligowie miałem na liczniku 82 km. Powrót planowałem na godzinę 14 ale to się nie udało. Rzadko się udaje. Im większa odległość tym większa niedokładność. Na rowerze jedzie się około, a nie dokładnie. Czas jest względny. Za to kontakt z naturą jest dokładny. Mimo lekkiego poślizgu w czasie zdążyłem przełożyć ciasto do foremek i pod wieczór upiec chleb. Udał się :-) . Tak jak i ten wyjazd się udał.


  • DST 127.40km
  • Teren 5.00km
  • Czas 06:47
  • VAVG 18.78km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 czerwca 2017 Kategoria ponad 10 godzin

158

Wyjazd do Puław. Byłby "rutynowy" gdybym nic nie zmienił. Więc pozmieniałem. Zmieniłem nawet swój stosunek do tras planowanych przez mapy Google. Na tym ostatnim nieźle się "przejechałem". Ale po kolei (na niej też się zawiodłem):
Rutynę zostawiłem na asfaltowej ścieżce rowerowej. Za piaskarnią wjechałem na omijany przez niemal rok wał. Nie ważne, że wysoka trawa. Nie ważne, że mam na któreś trawy uczulenie. Czasami jest tak po prostu fajnie jechać wśród traw.


A i warto tak jechać dla samej przyjemności oglądania kwiatów.


Mijali mnie na szosie, bliżej Góry Kalwarii szosowcy. Jeden miał pełne koło i tak się zastanawiałem jak to koło mu szarpie wiatr. Przecież sakwy szarpie (sam nie wziąłem sakw wiedząc, że będzie dmuchać). Do tego to koło hałasowało. Jasne, że tak jak motocyklistom hałas mógł mu nie przeszkadzać skoro poruszał się szybciej od dźwięku. Ale hałas tak jak smród - zostaje.
W Górze Kalwarii rzut oka na skasowane schody i już są. Nowe. Bardziej zakręcone. Chyba będzie trudniej się wspinać z rowerem i pozostanie jazda po drodze gruntowej u podnóża skarpy.
Złościłem się, że wycięli drzewa przy drodze za przejazdem pod drogą krajową. Teraz mogę się złościć, że będzie tam obwodnica i nie wiadomo, czy wzięto pod uwagę rowerzystów i ich trasy.
Podsumowując, nie wiem czy zmiany w Górze Kalwarii mnie cieszą. Ale może tylko nie lubię zmian? Nie. Raczej tylko nie lubię nie miłych niespodzianek. Wiedziałem, że jadąc w stronę Warki powinienem mieć spokój do samego Coniewa. A szczególnie budowa obwodnicy nie napawa optymizmem. Miałem szczęście, że jeszcze można było przejechać. A dalej znów był spokój. Widziany z daleka Czersk:

Przejazd drogą krajową (do Sandomierza) nie należał nigdy do przyjemności. No. Może po północy. Ale w dzień nigdy. Odpuściłem sobie drogę wojewódzką do Warki. Jest wąska i tak samo ruchliwa krajówka lub jeszcze bardziej. Tu też przyjemnie się jedzie trochę po północy. Za to z krajówki mogłem zjechać na inne drogi prowadzące do Warki. Tak pokazywały mapy. Najpierw zakręciłem w drogę do szkoły w Konarach lub Podgórzycach. Ta droga nie miała przyszłości. Ale kolejna droga w prawo miała dwie przyszłości. Wybrałem prowadzącą w dół i zaraz z niej zjechałem na drogę gruntową. To chyba nie była droga którą powinienem był jechać ale przynajmniej była oznakowana jako zielony szlak pieszy. Miałem tylko nadzieję, że wszystkie drogi prowadzą do Warki.

Pomyłka była wykluczona. Z lewej droga krajowa i Wisła. Na wprost Pilica wpadająca do Wisły. Jadąc w górę Pilicy dojechałbym do Warki. Tylko do Pilicy dojechałem dopiero wyjeżdżając z Warki. Wcześniej się trochę zaplątałem i rozplątałem jadąc na wyczucie.
Z Warki kierowałem się do Głowaczowa. Droga prosta. Plan był taki, że z Brzózy, za przeprawą przez Radomkę, pojadę do Ryczywołu. Plan nie brał pod uwagę tego, że w ten sposób nadłożę drogi. Do Ryczywołu należało bowiem skręcić już w Grabowie nad Pilicą. Nie zrobiłem tego i dlatego spotkałem w lesie za Grabowem ciekawego człowieka z rowerem. To niespodziewane spotkanie zaczęło się od mojej potrzeby zjechania z drogi na parking. Tam pod daszkiem spożywał śniadanie człowiek z rowerem. Po przywitaniu zaprosił do stołu z chlebem i konserwą. Jedzenia odmówiłem ale chętnie porozmawiałem. Człowiek ten jeździ po Polsce szlakami Hubala i innymi związanymi z drugą wojną światową oraz działalnością antykomunistyczną zaraz po wojnie. Teraz jechał do Studzianek. Tzn dojechał do tego miejsca ale dalej raczej musiał iść po piachu - taką drogą przebiegał szlak. A ja nie mogłem poświęcić na rozmowy zbyt wiele czasu. Czas mnie gonił. Czas mnie wyprzedzał. Na czterdziestym kilometrze miałem już 48 minut opóźnienia. Nie chciałem żeby opóźnienie rosło ale nie potrafię walczyć z czasem. Tylko wiatr chciał mi jakoś pomóc i pchał. Ale to mogło oznaczać kłopoty podczas powrotu. Na razie jednak wiatr mi pomagał i dość szybko dojechałem do Głowaczowa, gdzie moją uwagę zwrócił napis nad wejściem do kościoła.

Mam być smaczny. OK. Na razie byłem głodny a nie wszystkie sklepy przyjmują płatność kartą. Na szczęście i do Głowaczowa dotarły sieciówki w których płatność kartą jest przyjmowana. Ale nie w centrum, nie na rynku. Tylko przy drodze do Brzózy.
Droga z Brzózy do Ryczywołu w większości biegła lasem. Przyjemna. Jechałem do Ryczywołu by jeszcze przyjemniejszą drogą podjechać do kozienickiej elektrowni. Ona jest tutaj na tyle dużym problemem, że trzeba poświęcić kilka kilometrów na jej objechanie. I to po ruchliwej drodze ale warto dla tych dróg które są przed nią i za nią. Tylko w pobliżu elektrowni nawet niebo jest okablowane.

Trochę się pogubiłem na Powiślu pod Kozienicami. I było gorąco. Dwukrotnie wyprzedzał mnie (gdy się zatrzymywałem) starszy do połowy rozebrany człowiek w białej czapce. Gdy myślałem, że już jest daleko za mną znów zobaczyłem go przed sobą. Jak miejscowy to lepiej zna drogi - pomyślałem. Ale za trzecim razem to był starszy w połowie rozebrany człowiek w białej czapce ale na innym rowerze i w innych spodniach. No więc tak był tam ruch na drogach, że zwróciłem uwagę na jednego człowieka. Kilka samochodów i nic więcej. Warto omijać Kozienice tymi drogami. Kiedyś nawet zastanawiałem się jak zachęcić znajomych do jazdy na rowerze. Ale teraz wiem, że trzeba pokazywać takie miejsca gdzie rowerzystów jest niewielu.
Dalsza droga to przejazd do Słowików i prosto przez Gniewoszów do Puław. Problemem miał być powrót.
Z rozpędu nie wcisnąłem jak należy przycisku wznowienia treningu w Lpbike. Trasa więc zapisała się tylko do Puław.
Dojazd do Dęblina i Stężycy to rutyna ale po drodze było gniazdo bocianie (pod Borowiną), które kiedyś spadło i obserwowałem jak bocian je odbudowywał. Ok. 150 m od niego jest drugie podobne ale opuszczone i od lat nieużywane. Mógł zamieszkać w starym ale wybrał odbudowę.

Ponieważ zawieszono ruch pociągów na odcinku Garwolin - Dęblin musiałem gnać na pociąg do Garwolina. Użyłem map Google licząc na jakąś krótszą trasę. Gdybym nie liczył pojechałbym przez Maciejowice. Ale tak ciekawie wyglądała propozycja Google... Było rzeczywiście ładnie ale nie zawsze dało się jechać. Piach.

Ten kawałek, przed Sobolewem zakończył się drogą brukowaną "kocimi łbami" w miejscowości Godzisz. Był tam też drewniany most nad strumieniem. Ładnie i coraz później.

Za Sobolewem znów zjazd na drogę gruntową. Początek ciekawy.

Ale dalej nie było już tak fajnie.

To kolejne kilometry przedreptane. I dopiero na asfalcie w Nowym Helenowie mogłem przyspieszyć i stanąć by popatrzeć na owce.

Tak więc część trasy, która miała być jak najkrótsza okazała się być trasą pieszą. Na zrzucić ekranu to trasa zaznaczona na niebiesko. Na szaro jest ta, którą pojechałbym bez pomocy Google i wtedy może bym zdążył nawet na wcześniejszy pociąg niż celowałem. Przejazd do Puławy (nie chciałem czekać 2 godziny na peronie) też okazał się być trasą przez piaskownicę. Pojechałem po asfalcie spod stacji w Garwolinie do Krystyny. Dalej, do Starej Huty i jeszcze dalej, do Łucznicy jechałem w zapadającym zmroku, przez las, po drogach gruntowych, miejscami trudno przejezdnych. Planowałem jazdę do samej Warszawy ale na piachu znów straciłem czas. Ostatecznie więc wylądowałem w Pilawie zakładając, że na własnych kołach nie dojadę do domu wcześniej niż w 2 godziny. Koleje Mazowieckie postanowiły mnie zaskoczyć i zamiast 1 godziny musiałem poczekać na pociąg o pół godziny dłużej (opóźnienie jeszcze wzrosło podczas jazdy). Czas ten wykorzystałem m.in. do sprawdzenia daty przydatności na butelce 7UP zakupionej w Łaskarzewie. Dziwny smak napoju mógł być zupełnie zwykły jeszcze w styczniu tego roku. Może nieszczęścia chodzą parami ale ja odniosłem wrażenie, że tych par było dziś kilka.

Do domu dojechałem po północy, to znacznie później niż chciałem. Nawet przejazd ze stacji do domu zapisał się już z datą dnia następnego.
  • DST 258.23km
  • Teren 10.00km
  • Czas 12:23
  • VAVG 20.85km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 czerwca 2017 Kategoria spacerkiem

154

Wyjazd koleją i powrót koleją. A między kolejami rower. Dwa rowery. Pojechaliśmy z żoną mimo pesymistycznych prognoz pogody. Ja z nadzieją, że nie będzie źle, a jak będzie źle to będzie to moja wina, moja bardzo wielka wina...
Mrozy przywitały nas deszczem. Pojawił się plan powrotu ale najpierw przejazd do sanatorium w Rudce. Jazda wzdłuż torów starego tramwaju konnego.

Komary nas poganiały. A budynki sanatorium okazały się być ciasno upchnięte między drzewami, więc trudne do fotografowania. To nie znaczy, że nie było zdjęć :-) Były. Ale dalej też było ładnie. Deszcz słabł. Już gdy byliśmy w Natolinie deszcz bardzo osłabł i powoli zanikał.

W Choszczach już praktycznie nie padało.

I ten stan już się nie zmienił mimo ciemnych chmur. Plusem było to, że drogi były niemal puste. Tak było też w Wodyniach. Jechaliśmy do Stoczka Łukowskiego i tylko odcinek drogi przed samym Stoczkiem był częściej rozjeżdżany przez samochody. Rowerzystów zero.
W Stoczku Łukowskim interesował nas początek (bo nie źródła, te są gdzie indziej) Świdra.

Niestety nie daje się tutaj dojechać koleją. Chociaż tory są i to czasami używane. To jednak nie ma ruchu pasażerskiego. Szkoda. Łatwiej by było planować wycieczki w te rejony. Przy torach są za to żurawie do napełniania wodą parowozów, których też tu nie ma.

Ze Stoczka kierowaliśmy się do Woli Miastkowskiej. Drewniany most, drewniane domy i wciąż cisza. I coraz więcej słońca.

Drewniane domy były nie tylko tutaj ale tutaj właśnie jest ich większe zagęszczenie. Być może dlatego, że ta miejscowość jest "nie po drodze". A dla nas była właśnie "po drodze". Po drodze do Borowia. Przy tej drodze, wcześniej, zauważyłem ładnie obrośnięty słup z bocianim gniazdem na szczycie. Teraz zastanawialiśmy się czy bocian na szczycie jest prawdziwy. Stanęło na tym, że jest prawdziwy, a wg spotkanych przy słupie ludzi, ma już od ponad miesiąca młode (te się nie ukazały).

Z widoków warto jeszcze wspomnieć o poboczach i rowach przydrożnych.

W Borowiu szybki posiłek w barze (dania mrożone ale na gorąco) i dalsza jazda do Parysowa i Pilawy. Bez pośpiechu. Blisko i mieliśmy czas do najbliższego pociągu. Dlatego mogliśmy jeszcze zatrzymać się w Trąbkach by pooglądać ule na posesji z reklamą budowniczego drewnianych domów (drugą reklamą, sprzedawcy miodu).

Podczas wyjazdu chciałem przetestować program do rejestracji tras dla telefonów z Windowsem. Cycle Tracks GPS z płatnym dodatkiem do wysyłania tras do Stravy. Test wypadł fatalnie. Zaraz po włączeniu program przeszedł do pauzy. Przyczyny mogą być dwie:
  • włączyłem w programie automatyczną pauzę po 10 min postoju (ale nie wiem czy aż tak długo trwał postój przy wagonie tramwaju konnego, późniejsze próby startu programu też kończyły się pauzą);
  • dawno temu w tym telefonie włączyłem funkcję oszczędzania energii, być może ona właśnie wyłącza GPS gdy wyłączony jest ekran.
Sprawdzę te dwie możliwości zanim zarzucę używanie Cycle Tracks GPS.

Niedziela, 4 czerwca 2017 Kategoria spacerkiem

135

Spacer z żoną. Nie zarejestrowany przejazd z Puław do Dęblina.

Tym razem wybraliśmy się do Sobieszyna. Do takiej trasy przymierzałem się od zeszłego roku ale... Każda długa trasa może się okazać dla żony za długa. Już w tym roku co najmniej raz groził rozwód. To sprawia, że planowanie tras jest zajęciem ryzykownym. Teraz w grę wchodziło ok. 73 km jazdy do Puław i ok. 30 km jazdy do Dęblina. Łącznie to dystans dla małżonki troszkę za duży ale planowana była przerwa i posiłek. Zaryzykowałem. Bez ryzyka jest nudno. Gdy wszystko można przewidzieć to nie warto ruszać tyłka z miejsca. De Selby podróżował oglądając pocztówki. Ale ja nie jestem postacią fikcyjną. Żona też. A trasa nie była podróżą palca po mapie. Dodatkowo od 11 VI nie będzie komunikacji kolejowej na trasie Warszawa - Dęblin. Jazda przez Łuków to już ogromna strata czasu. Wypadało pojechać. Wypadało wstać wcześnie i gnać na stację. Wypadało przez 2 godziny znosić niewygodę jazdy pociągiem z wieloma rowerami nastawionymi na Kazimierz Dolny. Wypadało też nie komentować tego. Kazimierz Dolny w letni weekend? Nie warto. Nie polecam.

Po dojechaniu do Dęblina ruszyliśmy w stronę Ryk. Przy forcie Mierzwiączka często biegają luzem konie. Miło popatrzeć.

Nieco dalej zatrzymałem się, by sfotografować znak drogowy. To nie była jak pod Wyszkowem droga kreta. To była...

W Stawach jedna nitka linii kolejowej przecina jezdnię pod ostrym kątem. Trzeba uważać. Nawet zobaczyliśmy jak trzeba uważać, ponieważ z naprzeciwka jechała para rowerzystów i jadąca z przodu kobieta runęła z rowerem na jezdnię. Za nią tylko był krzyk: "Mówiłem k..wa uważaj!". Zdarzenie to wpłynęło na nas bardzo mocno i ostrożnie przejechaliśmy przez tory nie wchodząc w bliższą znajomość z asfaltem.
Stawy to nie tylko nazwa. Tutaj rzeczywiście są stawy. To też już część Ryk. A w Rykach jest trochę stawów.

W Rykach pomyliłem drogi. Po raz pierwszy tego dnia ale nie ostatni. Zamiast do Sobieszyna pojechalibyśmy do Żelechowa. Zawróciliśmy spod cmentarza i wróciliśmy na właściwą trasę, która miała biec przez Oszczywilk (ta nazwa wzrusza mnie od trzydziestu lat). Dalej było trochę lasów. Brałem pod uwagę upał tego dnia. Nie wziąłem za to pod uwagę tego, że na cień będzie za późno albo za wcześnie. Nie było więc cienia ale były lasy. Na łąkach hałasowały świerszcze. W lasach ptaki. Trochę też hałasowały samochody, jak się jakiś pojawił i bardzo, bardzo mało motocykli, które przecież hałasują najbardziej.
Tak dojechaliśmy do Nowodworu. Tutaj po wspinaczce na szczyt na którym kiedyś mieszkał znany kiedyś człowiek (kamień upamiętnia ten fakt) skręciliśmy w stronę lasów i kolejnych stawów. Wydawało mi się, że dobrze pamiętam trasę do szkoły w Sobieszynie-Brzozowej. Tylko mi się wydawało. Po ok. kilometrze wyjechaliśmy obok gospodarstwa w Zosinie. Do Zosina mogliśmy dojechać po asfalcie. Na zdjęciu trobal w złym miejscu.

Nic to. Muszę sobie trochę przypomnieć jak to wszystko leciało. Jeszcze w zeszłym roku jeździłem tu bezbłędnie. W ten sposób mieliśmy okazję przejechać zabytkową aleję prowadzącą do szkoły w Brzozowej.

Przyroda. Interesowała nas najbardziej przyroda. Dlatego tylko przemknęliśmy przez teren szkoły. Pojechaliśmy nad stawy.

Dalsza jazda to mój kolejny błąd. Wolę napisać, że mój. Tak jest bezpieczniej.
Kolejnym elementem wycieczki miał być pałac w Sobieszynie. By nie jechać główną drogą postanowiłem przejechać przez las do drogi Lendo Wielkie - Sobieszyn. Jeszcze przed lasem mieliśmy przyjemność spłoszyć sarnę z młodym. Buszowały w zbożu. Nie zdążyliśmy ich ustrzelić aparatami. Nawet nie zdążyliśmy po nie sięgnąć. W lesie też nie zdążyłem powiedzieć "nie" i pojechaliśmy w pajęczyny i pokrzywy. Rowery musiałem przenosić przez barierkę przy drodze, by dostać się na drogę. Do pokrzyw na odkrytej przestrzeni dołączyły radosne komary i gzy. Gorące powietrze było pełne nienawiści. Nawet pobocza już nie były przyjazne...

I pałac też już nie sprawił wielkiej frajdy. Pałac, który powoli się sypiąc teraz jeszcze zaczyna znikać wśród roślinności.

Jeden z obecnych mieszkańców pałacu

Trudną sytuację uratowały bociany. Dokładniej, wiele bocianów. Bo jest ich w Sobieszynie i w pobliskim Drążgowie dużo. Chodziły, latały i klekotały. W gniazdach młode. Po dwa, trzy (tutaj trzeci się schował).

A dalej to już Baranów, Żyrzyn, Bałtów, ścieżki w lesie i Puławy.
Powrót okazał się być też ciekawy, chociaż był ciekawy inaczej. Starałem się jechać omijając najbardziej piaszczyste fragmenty drogi. Dlatego wyszedłby z tego zygzak na mapie, z piachem, który był lepszy niż zatłoczony asfalt. Od Niebrzegowa wyścig z czasem - w oddali burzowe chmury i błyski. Od Kleszczówki porywisty wiatr. W Dęblinie zaczęło lać. Przemoknięci dojechaliśmy na dworzec z pełną poczekalnią ludzi. Coś było nie tak z pociągami ale nasz stał i czekał. Byli i ludzie (z rowerami) którzy nie zdążyli na poprzedni pociąg (dwie godziny wcześniej). Nie przemokli ale też nie wiedzieli.... Nie wiedzieli, że ten poprzedni pociąg pod Garwolinem stanął i dalej nie pojechał.
Tak się kończą wyjazdy na Lubelszczyznę. Na co najmniej rok. Sam jeszcze tam pojadę. Nie zawsze na rowerze.


  • DST 103.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 15.45km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 31 maja 2017 Kategoria ponad 10 godzin

128

Plan: Wyjazd do Małkini pociągiem i jazda do Drohiczyna i do najbliższego mostu, żeby przejechać też przez Ruską Stronę, czyli dawną część Drohiczyna. Następnie wzdłuż Bugu powrót do Warszawy.
Plan ten został odrzucony po zapoznaniu się z prognozami pogody. W tych okolicach miało padać przed południem.

Inny plan. Wyjazd do Dęblina pociągiem i jazda do Nietuliska Fabrycznego, do ruin walcowni żelaza. Prognozy mówiły, że tam nie będzie padać. Nie sprawdziłem jaka pogoda będzie po drodze. Błędy wpływają najmocniej na nasze życie, ponieważ ich konsekwencje są niespodziewane. Mogę powiedzieć, gdy moknę na deszczu, że to nie ja. To jednak ja i to mokry ja i mówienie nic nie zmieni. Plan przewidywał też powrót do Warszawy na rowerze ale wiatr był przeciwny i musiałem się z nim zgodzić.

Z pociągu wysiadłem przy ładnej pogodzie, a okoliczne budynki zapewniały skuteczną ochronę przed wiatrem. Wciąż nie wiedziałem...

... nie wiedziałem jak wiele się zmieni. A już przy forcie Borek widziałem, jak świat się zmienia. Wejście do fortu było bowiem zagrodzone, czego nigdy wcześniej nie widziałem.

Okazało się, że ogrodzenie z patyków jest wzmocnione drutem elektrycznego pastucha. Teren samego fortu jest teraz wykarczowany, nie ma gęstych krzaków. Teraz jest to... pastwisko.

Same drogi urzekały. Lato w pełni.


Na trasie znalazł się Czarnolas. Ten od Kochanowskiego. Nic ciekawego. Jest park i dworek. A z dworu Kochanowskiego jest kawałek futryny albo kominka leżący przy drodze. Cała reszta nawet nie udaje rekonstrukcji.

Już wiedziałem, że wiatr mi da w kość. Nie dmuchał na wprost. Nie na wszystkich odcinkach ale zawsze było pod wiatr. Początkowo tylko miałem nadzieję, że ma on związek z burzowymi chmurami, które przemykały po niebie. Nawet jak padał deszcz to gdzieś dalej, lub wcześniej.

Jechałem przez tereny nieraz już przeze mnie rozjechane. Ale jechałem drogami, których nie znałem. W ostatnich latach przybyło wiele asfaltu. Dlatego wszystko było dla mnie nowe. I przez to ciekawe. Choćby ta droga. Droga do Babina ze Starego Zamościa.

Przy niej znalazłem zaskakującą figurę. Pomieszanie symboli i pomysłowości.

W drodze do Ciepielowa przejeżdżałem przez dolinę Zwolenki. Podobała mi się przeprawa nad Zwolenką w Chotczy. Ale tutaj też było ładnie.

Na odcinku Tymienica - Ciepielów złapał mnie deszcz. Deszcz i grad. Zero szans na ukrycie się. W kilka minut byłem całkowicie przemoknięty. Myślałem o znajomym z Ciepielowa, który opowiadał mi, że pod Ciepielowem jest jakaś anomalia, która sprawia, że na sporym terenie niemal nie pada tam deszcz. Że nawet chmury się w tym miejscu nie zbierają. Gdy to mówił przypomniałem sobie jak w nocy otoczony burzami stałem pod Ciepielowem patrząc w ugwieżdżone niebo. Teraz chciałem mu się pokazać przemoczony i zapytać ile w tym jest prawdy. Przeszło mi gdy dojechałem do Ciepielowa. Suchego i w pełnym słońcu. W Ciepielowie rzeczywiście nie padało, a ja byłem tylko przemoczonym posłańcem złej aury.
W Ciepielowie podjechałem do synagogi. Sprzedana kilka lat temu powinna się zmieniać. I chyba się zmieni ale w kupę cegieł. Już nawet nie ma folii pokrywającej deski dachu.

Kolejnym miejscem w którym się zatrzymałem było Sienno. Miałem problem z przypomnieniem sobie, gdzie w Siennie znajduje się kirkut ale rozpoznałem dom narożny przy drodze prowadzącej do tego cmentarza. Gdy dojechałem z domu naprzeciwko wyszedł pies, którego też pamiętałem. Już stary, z bielmem na oczach. Czas płynie. Ale pomnikowa brama na cmentarz nadal stoi, tylko trawa jest wyższa niż kiedyś.

Na osiemdziesiątym siódmym kilometrze wjechałem do województwa świętokrzyskiego. Tutaj było inaczej. Nawet wiatr wiał trochę inaczej (naiwnie myślałem, że chodzi o miejsce). Bocznymi drogami dojechałem do celu. Byłem u podnóża Gór Świętokrzyskich. Zatęskniłem trochę za błądzeniem, a czas pędził.

Same ruiny walcowni to może nie wszystko. Tutaj są też rzeźby. Od lat. Teraz i one wyglądają inaczej niż kiedyś. Pojawiła się na nich "patyna". Moje ulubione.


Już nie myślałem o pedałowaniu do Warszawy. Było późno. Nie miałem ochoty na jazdę w nocy, także dlatego, że byłem za cienko ubrany. Za to miałem mało czasu na powrót do Dęblina. Ostatni pociąg o 21:25. Musiałem się sprężać. Ale...
Wiatr przeszkadzał. On nie wiał inaczej w województwie świętokrzyskim. On zmienił trochę kierunek. Wystarczająco mocno zmienił by znów utrudniać jazdę.
W drodze do Sienna zjechałem na moment z trasy by zobaczyć miejsce pamięci narodowej. Miejsce to okazało się niezbyt interesujące. Może tylko informacja o żołnierzu AK walczącym w 1946 roku zwróciła moją uwagę (AK rozwiązano na początku 1945 r.). Więcej uwagi poświęciłem... konwaliom.

Wracałem tą samą trasą jaką już przejechałem wcześniej. I znów miałem pod wiatr. Wiatr coraz słabszy na szczęście. Ale jednak miałem wątpliwości, czy uda mi się dojechać na czas. W miejscowości Wielgie zatrzymałem się na moment by zrobić zdjęcie dawnemu (chyba) młynowi.

Zasuwałem jak nigdy. Pod Czarnolasem pomógł mi jakiś pies. Żeby mnie nie dogonił musiałem jechać ponad 30 km/h. Taki doping. I udało się. Udało się wrócić jeszcze tego samego dnia i następnego dnia pojechać do pracy. A gdybym jednak pojechał do Drohiczyna? To jakby było? Pewnie inaczej.


  • DST 215.60km
  • Czas 10:06
  • VAVG 21.35km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 maja 2017 Kategoria spacerkiem

125

Spacer z żoną. W planach był jak zwykle inny wyjazd, krótszy ale z większą ilością czasu w pociągu. Może więc dobrze, że nie wyrobiliśmy się na pociąg i pojechaliśmy tylko do Pilawy.

Chociaż chciałem jechać w ciszy, słuchając tylko szumu opon, śpiewu ptaków i gry świerszczy to początek trasy nie był pod tym względem najlepszy. Cisza w większych dawkach pojawiła się dopiero w Parysowie.

Zboczyliśmy z trasy by zobaczyć górę zamkową w Kozłowie. Góra porośnięta drzewami. Nic z niej teraz nie widać, a szkoda. Gdy jest mniej liści jest stamtąd ładny widok na pola i łąki.
Dalsza trasa, to przejazd do Woli Starogrodzkiej i Żelaznej. Po drodze las. Chodziło o osłonę od słońca. Spodziewałem się upałów ale na szczęście nie było aż tak źle.

Pod koniec Woli Starogrodzkiej przerwa na kanapki. Poniżej "Śniadanie na asfalcie" mojego autorstwa.

Drogę z Gocławia do Sufczyna też wybrałem lesistą. Na szczęście nie było wiele piachu pod kołami.

Zaraz była i Kołbiel gdzie jak zwykle podjechałem do pałacu. Tym razem nawet brama była zamknięta.

Z Kołbieli do Dąbrówki jechało się prawie samo. Tak jak i ze Starej Wsi w stronę Otwocka. Ścieżki rowerowe zrobione obok jezdni, do tego z równiutkim asfaltem. Narzekać można było tylko na szyszki na drodze. No to na nie narzekałem.
Dojazd do domu z Otwocka to już wielokrotnie przerabiany temat, nie ma co się powtarzać. Przejechane i już. Udało się dojechać do domu przed zachodem słońca. Żona nie była przemęczona więc wszystko OK. Tylko zapas napojów, które zabrałem na drogę okazał się za wielki. To lepiej niż gdyby miało ich zabraknąć.

  • DST 79.00km
  • Teren 1.00km
  • Czas 04:43
  • VAVG 16.75km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 maja 2017 Kategoria spacerkiem

124

Tym razem zarejestrowany tylko powrót. I to inną drogą niż 3 razy wcześniej. Przyzwyczaiłem się już do Ipbike w telefonie, a dzisiaj uparcie chciałem używać aplikacji Stravy. Raz nie wcisnąłem startu. Za drugim razem zatrzymałem zapis trasy po 3 km własnymi paluchami, bo nie podobało mi się wyświetlanie przez apkę średniej prędkości zamiast aktualnej.

A swoją drogą... Tłumy. Tłumy na rowerach i tłumy pieszych nie tylko na chodnikach. Na Moście Gdańskim w przeciwną stronę niż ja jechało 28 rowerzystów (tak mnie naszło na liczenie). Czterech z nich zmusiło mnie do hamowania. Nie widzieli, że ktoś jedzie z przeciwka. Nie widzieli, bo albo rozmawiali z osobą jadącą obok nich, albo patrzyli na Wisłę. Bezpieczniej się czuję na jezdni. Słowo.

  • DST 18.89km
  • Czas 01:15
  • VAVG 15.11km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 maja 2017 Kategoria spacerkiem

104

Zaciągnąłem wreszcie żonę nad Bug. Poprzednio zabrakło czasu na wjechanie w drogi gruntowe między Kuligowem i Arciechowem. Teraz się udało. A wiosna wybuchła. Topole rozsiewają nasiona jak wściekłe. Miejscami biało jakby leżał śnieg.

Kanał Żerański/Królewski ciszył się w niedzielę dużą popularnością. Rowery, ludzie, psy. Wszyscy starali się na siebie nie wpadać. Tylko na wodzie było jeszcze miejsce.

Na wodzie było też sennie.

Rzadko było cicho i pusto.

W Białobrzegach, chociaż na ścieżce rowerowej nie było wielkiego ruchu, to jednak przejeżdżające samochody psuły urok bliskiego spotkania z przyrodą. Pozostawały widoki.

A nad Bugiem... Tutaj atmosfera weekendowego wypoczynku. Takiego od jakiego chętnie uciekam na rower.

Wypadało więc jechać dalej w poszukiwaniu spokoju.

Trobal w drugim obiektywie.

I niebo nad nami.

Bliżej Kuligowa było już znacznie spokojniej. Tutaj nawet bocianom nikt nie przeszkadzał.

Zanim dojechaliśmy do asfaltu jeszcze zatrzymaliśmy się na żabi koncert. Żaby poukrywane. Ale głośne. Bardzo. Tak bardzo jak mocno potrafiły w tym miejscu gryźć komary. Do krwi (ale nie ostatniej). Na zdjęciu nadbrzeżne kwiaty.

W drodze powrotnej jeszcze zatrzymaliśmy zrobić zdjęcie czapli (i łabędziowi ale jedno zdjęcie wystarczy).

Cała trasa:

  • DST 91.70km
  • Czas 05:46
  • VAVG 15.90km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 maja 2017 Kategoria spacerkiem

95

Z żoną do Book-kopki


Sobota, 6 maja 2017 Kategoria ponad 10 godzin

94

Chciałem coś sprawdzić. Dawno nie jeździłem na długich dystansach. Najwięcej chyba było 170 km? Chyba. Chciałem sprawdzić czy jeszcze daję radę. Trasę wymyśliłem sobie sentymentalną i może byłaby taka do końca gdybym się nie gubił i nie wjeżdżał w jakieś drogi z ciekawości. W sumie więc wyszło jak zwykle inaczej niż planowałem. Ale przynajmniej cel się zgadzał nawet gdy kierunek nie zawsze...
Do samej Kołbieli pojechałem z grubsza tak jak planowałem. Z grubsza, ponieważ podczas jazdy uświadomiłem sobie, że ani nie nasmarowałem łańcucha, ani nie wziąłem nic do smarowania. To jeszcze nic. Zaraz też odkryłem, że przestała mi działać przednia przerzutka, z którą mam problemy od zimy. W tym drugim przypadku miałem nadzieję, że intensywne smarowanie coś zmieni. Wypatrywałem więc stacji benzynowych i bardzo się zdziwiłem, że nie ma w nich smarowideł w spreju. Jest WD40. Ale toto nie smaruje. Ostatecznie w Kołbieli, w sklepie spożywczym kupiłem jakiś wynalazek, którego mocnymi stronami były aplikator i duża siła z jaką to cudo pryskało. Po parokrotnym przedmuchaniu tym czymś przerzutka zaczęła pracować normalnie i nawet zrzucała łańcuch na najmniejszą tarczę, czego już się po niej nie spodziewałem. A zanim dojechałem do Kołbieli dwukrotnie jechałem w deszczu. Prognozy zapowiadały poprawę pogody w godzinach 9 - 15 i to się sprawdziło.
Za Kołbielą, w Sufczynie, chciałem sfotografować bociana na mokrej łące. Biedak jednak uznał, że stanowię zagrożenie i wolał odlecieć. Po tym postanowiłem więcej tych ptaków nie stresować.

Nieco dalej zapuściłem się w las, choć nie pamiętałem dokąd ta droga prowadzi, a kiedyś już nią jechałem.

Dojechałem do Gocławia i przypomniałem sobie, że to kiedyś był błąd, który właśnie powtórzyłem. Z Gocławia można wyjechać tylko w drogi leśne, których wolałem unikać po ostatnich deszczach. Można było też dojechać do drogi krajowej, na co nie miałem ochoty. Wypadało więc pojechać najbliższą drogą w stronę Parysowa. Tym samym zrezygnowałem z przejazdu przez Stoczek Łukowski. Droga okazała się całkiem przyjemna. Przez kilka kilometrów biegła przez las.
Po przejechaniu przez Parysów musiałem stanąć by napatrzeć się na łąki.

Dalej też było ładnie. A nieodłącznym elementem ładnych widoków jest mniszek polny.

Mimo danej sobie obietnicy nie straszenia bocianów jeszcze raz podjąłem próbę sfotografowania tego ptaka podczas "wypasu". I znowu bociek się zestresował i odleciał ale zdążyłem.

W stawach w Mysłowie wysoki poziom wody. Wszędzie jest wysoki ale tutaj jak tak dalej pójdzie to i ryby się utopią.

Po pierwszej setce popełniłem błąd. Po setce to mogło się zdarzyć. Nie bez powodu po setce nie można prowadzić pojazdów. Ja zamiast w prawo zakręciłem w lewo. Niby nic, ale pojechałbym do Łukowa zamiast do Jeziorzan. Po korekcie zrobiłem zdjęcie tablicy z nazwą mijanej miejscowości. Nie jest popularna tak jak wcześniej mijane Jagodne, które jest podobne do innego Jagodnego, które znam lepiej.

W miejscowości Radoryż Smolany zaintrygował mnie jeden budynek. Znajduje się w pobliżu "Zespołu szkół" i będę musiał chyba kiedyś ten zespół zobaczyć, bo może być ciekawy.

W pobliskiej Krzywdzie darowałem sobie tym razem oglądanie dworu, za to bliżej centrum zrobiłem sobie przerwę na jedzenie batonika i ruszyłem w stronę Adamowa. Po drodze mijałem farmę słoneczną. Widok rzadszy od farm wiatrowych.

Adamów był oflagowany. Przy głównej drodze i na rynku, na słupach wisiały flagi narodowe i flagi Adamowa. Ta Adamowa wygląda tak:

Cieszyłem się, że stąd mam już tylko 18 km do Jeziorzan. Jednak przerwa w dalszych wyjazdach wpływa na wytrzymałość. Pozostał mi jeszcze mój upór.
W Jeziorzanach ptaki gdzieś tam daleko. To i tak nie jest okres gdy w przelocie zatrzymują się tu stada gęsi. I nie ten okres gdy w pobliskim PGR-ze hodowano tysiące gęsi. Ale łąki zalane. I tak wyglądają nieźle. Lubię tą rzekę. Zjeździłem ją chyba na całej długości i po obu brzegach. Jeszcze trzysta lat temu była rzeką żeglowną.

Dalsza droga... Miałem jechać do Michowa. Ale na horyzoncie były ciemne chmury, a wiatr zaczął poważnie dokuczać. W ostatnich latach przy drodze Michów - Kurów stanęło trochę wiatraków. Widziałem je znad Wieprza. Pracowały, a ja nie miałem ochoty doświadczać na sobie tej mocy, która wytwarza prąd. Pojechałem gruntowymi i bocznymi drogami do Baranowa. Wciąłem się też w Zagóździu w wesele. Mały tłum gości czekał. Orkiestra na drodze. Za wsią, w lesie droga zatarasowana gałęziami. Ktoś czekał by od młodych pobrać okup. Tradycje. Dla mnie ważniejszy był las i jego cień, i osłona od wiatru. Tak samo zamierzałem lasem mknąć do Żyrzyna. Nie do końca, bo tak się nie da. Już gdy byłem na odkrytym terenie usłyszałem grzmoty. Burza. Gdzieś wysoko. Gdzieś niedaleko. Ale nie nade mną.
Ponieważ teraz ruszyły budowy trasy S17 (w Żyrzynie też) i obwodnicy Puław, musiałem przebić się przez lasy. to właśnie gdy byłem w lesie zaczął padać deszcz. Drobny. Ale korzenie drzew już były śliskie.
Za Zakładami Azotowymi, przy ścieżce rowerowej jeszcze są zawilce. Dużo. Zaraz też będą konwalie. Ale zawilce w deszczu i słońcu na raz wyglądają tak:

Po kawie i większym deszczu ruszyłem do Dęblina na pociąg. Ze względu na kałuże i samochody zdecydowałem się nie jechać najkrótszą drogą. Tak więc znów była ścieżka rowerowa w lesie, a później zaryzykowałem przejazd wzdłuż torów do Gołębia. Przy ZA jeszcze błoto, tam ziemia jest za bardzo zmaltretowana przez sprzęt ciężki by odzyskała swoją strukturę i wchłaniała wodę.

Ale po 200 metrach już jest całkiem fajnie. I nie było jeszcze zbyt ślisko i zbyt mokro.

Był czas gdy tłukli się tu na motocyklach. Niszczyli nawierzchnię, hałasowali i zganiali rowerzystów z drogi. Drogi, którą biegną szlaki turystyczne pieszy i rowerowy. Na szczęście po początkowych patrolach leśników (chyba ich poinformowano o tym co się tu dzieje) pojawił się szlaban i sytuacja się uspokoiła.
Dalsza droga to już asfalt. Trochę dziurawy ale jeszcze jest. Domów przy torach jest niewiele. Za to są tu kozy. Dzisiaj tylko dwie, kiedyś to stadko było większe.

Ponieważ miałem jeszcze trochę czasu, mogłem sobie pozwolić na przejazd przez Niebrzegów. Tutaj też widać, że Wieprz ma za dużo wody. Ale bywało gorzej. Bywało, że Niebrzegów był zalany.

W Dęblinie jeszcze tylko tradycyjna fotka fortu Mierzwiączka i zaraz dworzec.
Terasa do dworca w Dęblinie:

Nocna i mokra (tutaj zmokłem) trasa z dworca do domu:

  • DST 222.50km
  • Teren 7.00km
  • Czas 10:40
  • VAVG 20.86km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl