Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2014

Dystans całkowity:330.14 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:16:42
Średnia prędkość:19.77 km/h
Maksymalna prędkość:36.91 km/h
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:165.07 km i 8h 21m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 21 kwietnia 2014 Kategoria ponad 5 godzin

Lany poniedziałek

Tradycyjnie ten mokry dzień spędziłem w trasie. Tym razem był to wyjazd „jednostronny”. Jechałem z Małkini do Warszawy. Celem były Brok i Wyszków. Początek trasy znałem z dawniejszych wyjazdów. Najbardziej obawiałem się dojazdu do samej Warszawy. To dla mnie wciąż gąszcz dróg nieznanych – głównych unikam. Przygotowałem mapy. Spodziewając się ciepłego dnia nie wziąłem żadnej kurtki ani bluzy. Zacząłem od jazdy na stację Warszawa Wileńska. 10 km przez miasto, które śpi. Jeszcze było nakryte kołdrą.



W pociągu miejsca dużo. Ciekawe, że wsiadłem do czystego przedziału a po godzinie jechałem w śmietniku. Rowerzysty nikt nie pytał czy może zapalić. Palacze pytali się o to nawzajem i w ten sposób spełniali obowiązek kulturalny. Później rzucali pety na podłogę i wychodzili. Przybywało puszek i butelek po piwie.



Konduktor miał problem z uzyskaniem od pasażerów biletów. I chyba zawsze tak jest. W Małkini, gdzie pociąg kończył bieg, mijałem się w drzwiach z panią, która najwyraźniej miała ten przedział wysprzątać. To widocznie kolejna tradycja z którą w to tradycyjne święto się spotkałem. Sucho też nie było choć moim zdaniem deszcz może tylko popsuć to święto dzieciom.
Z Małkini do Broku jest ok. 11 km. Rzut beretem. Było rano więc ruch mały. Było mokro więc nie latały jeszcze owady tak lubiące wpadać do oka albo gardła. Zatrzymałem się przy cmentarzu żydowskim. Podobno poprzednio wszedłem na jego teren od tyłu i dlatego nie wszystko widziałem. Teraz wszedłem od drugiej strony i już chyba widziałem wszystko.



Kolejne naście kilometrów miałem do przejechania przez las by dotrzeć do Poręby. Tu zjechałem z drogi wojewódzkiej kierując się do Udrzynka i Brańszczyka. Nie pojechałem drogą najkrótszą. Wybierałem drogi wg własnych kaprysów. I ładnie było.



Była jednak pewna przyczyna takich wyborów do której trochę wstyd mi się przyznać. Mapy przygotowane na wyjazd zostawiłem w domu. Odkryłem to w Małkini. Nie miałem jednak nic do stracenia. Mniej więcej wiedziałem jak mam jechać. Może nawet więcej niż mniej. Zapowiadało się rozpoznanie w walce. To bywa ciekawe. Jadąc nieznaną mi drogą przez nieznany las zobaczyłem krzyż i kamień z tablicą pamiątkową.







Zdaje się, że ktoś tu postarał się o odtworzenie umierającej pamięci. Dobrze to czy nie dobrze? To nie jest już przecież ten stary krzyż. Do Wyszkowa dojechałem jeszcze korzystając z drogowskazów. Do cmentarza żydowskiego już na pamięć i z małą pomocą map googla w telefonie.



Spodziewałem się, że będzie to teren ogrodzony i z utrudnieniami dla odwiedzających. Tak jednak nie jest. I może dlatego dochodzi tu do zniszczeń. Na razie uszkodzona jest jedna z tablic pamiątkowych umieszczonych tu przez fundatorów tego lapidarium.





Dalsza droga była dla mnie wielką niewiadomą. Może z tą wielką trochę przesadziłem ale nie pamiętałem jak mam jechać. Pierwszy błąd popełniłem po przejechaniu przez Bug. Pojechałem w stronę Sokołowa Podlaskiego zamiast Warszawy. Był powrót i dalsza jazda w nieznane. Dopóki trzymałem się trasy S8 wydawało się, że będzie łatwo. Ale nie chciałem jechać tak cały czas. Chciałem ominąć Wołomin i do Pragi Południe wjechać ulicą Marsa. Może gdybym pamiętał, że google proponowały mi jazdę przez Sulejówek… ale nie pamiętałem. Trochę więc pobłądziłem i otarłem się o Wołomin. Obiecałem też sobie nie jechać nigdy więcej na rowerze ulicą Żołnierską. Tam nie ma warunków dla spokojnej jazdy. Nie analizując trasy by wyszukać miejsca w których popełniałem błędy wiedziałem, że nadłożyłem ponad 10 km drogi. Bywało gorzej. Powroty do Warszawy wciąż jeszcze są dla mnie problemem.


  • DST 141.94km
  • Czas 06:22
  • VAVG 22.29km/h
  • VMAX 34.63km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 kwietnia 2014 Kategoria ponad 10 godzin

Rekonesans i walka z wiatrem

19 kwietnia – wyjazd po dwóch tygodniach bez roweru. Nie miałem sił po pracy by trenować. Nie miałem też szczęścia do pogody. Zapowiadane silne podmuchy wiatru miałem zamiar wykorzystać podczas jazdy powrotnej jednak coś mi się chyba pomyliło i wystartowałem z wiatrem. Początek był więc lekki, przyjemny. I może dobrze, że tak wyszło, bo zamiast pojechać bocznymi drogami w stronę Żyrardowa pojechałem Alejami Jerozolimskimi. Ruch samochodów był dość mały. Zjazd na drogę planowaną utrudniony przez jej remont. I wszystko byłoby fajnie gdyby nie ścieżki rowerowe i zakazy wjazdu rowerów. Raz nawet o mały włos nie spowodowałem wypadku gdy zamiast zejść z roweru na przejściu dla pieszych wjechałem sobie powoli. Do końca ścieżki dochodziło ogrodzenie sąsiadującej posesji szczelnie zasłaniające drogę. Ja wiem, że powinienem zejść z roweru. Wiem, że powinienem przeprowadzić rower. Że po przejściu przez jezdnię mogę znów na rower wsiąść. Tylko wykonywanie tej czynności kilkadziesiąt razy pod rząd jest po prostu nużące. I to podczas jazdy wzdłuż drogi uprzywilejowanej w stosunku do tych bocznych. Ktoś jednak uznał, że tak będzie bezpieczniej gdy rowerem będzie przejechać trudniej. W przyszłości postaram się nie jeździć przez Grodzisk Mazowiecki i kilka innych miejscowości utrudniających jazdę rowerzystom w imię bezpieczeństwa kierowców samochodów. W samym Grodzisku i tak musiałem przepuszczać pieszych przechodzących przez jezdnię w sposób nieprzepisowy. Może więc przepisy tam nie obowiązują, a ja byłem nadgorliwy? Nie ważne. Złościło mnie to i spowalniało. A wracając do zdarzenia, które mogło się dla mnie źle skończyć to i ja, i kierowca samochodu zahamowaliśmy gwałtownie i skutecznie. Na szczęście można hamować rozmawiając przez telefon komórkowy. No nie ja. Ale kierowca samochodu akurat miał jedną rękę zajętą. Tak dojechałem do Żyrardowa. Sądziłem, że najgorsze już jest za mną.
Sam Żyrardów obiecywałem sobie już wcześniej odwiedzić. Nie chodziło nawet o cmentarze wojenne, które tam chyba zniknęły. Nie chodziło też o cmentarz żydowski. Chodziło o dawną zabudowę przemysłową. Tym razem mniej więcej wiedziałem gdzie mam szukać kirkutu i Żyrardów był tylko mi po drodze. Minąłem interesujące dawne budynki mieszkalne osiedla robotniczego i odszukałem z pomocą map googla cmentarz. Wejście na jego teren wydaje się utrudnione. Jest szczelnie ogrodzony choć ślady wskazują na wizyty. Sam się nie zdecydowałem na wejście w obawie o rower – nie miałem go gdzie zostawić w miarę bezpiecznie. Ograniczyłem się tylko do objechania terenu cmentarza i kilka zdjęć przez płot.



Wracając do drogi, która miała mnie doprowadzić do Skierniewic zatrzymałem się na chwilę przy starych domach i zrobiłem im kilka zdjęć. Jedno z nich zamieszczam poniżej.



Pierwsze kilometry drogi do Skierniewic to był odpoczynek. Znacznie mniejsze natężenie ruchu samochodów. Las. Czasami pola. Miałem cichą nadzieję na dogonienie grupy szosowców, którzy tą samą drogą wyjechali przede mną z Żyrardowa. Nadzieja :-) . Nie było na to najmniejszych szans. Ale jechało mi się tak lekko i przyjemnie… Aż do skrzyżowania z drogą krajową. Zapomniałem, że to nią miałem przejechać ostatnie kilometry. Ale to skrzyżowanie miało dla mnie coś na osłodzenie goryczy zjazdu na ruchliwszą drogę. Z lewej strony przy drodze dostrzegłem na wzniesieniu krzyże prawosławny i łaciński. Na wprost widziałem pomnik przypominający te stawiane na cmentarzach żołnierzy niemieckich poległych w I wojnie światowej.





Oczywiście były to cmentarze wojenne z okresu walk pod Bolimowem. Nie wiedziałem o nich ponieważ ten wyjazd traktowałem bardziej jak rekonesans przed przyszłymi poszukiwaniami cmentarzy. Teraz jechałem do Skierniewic by rzucić okiem na cmentarz żydowski i pobliski cmentarz wielowyznaniowy. Ale takie przypadkowe odkrycia cieszą nie mniej niż odnalezienie cmentarza ukrytego w lasach, czy wśród pól.
Do cmentarza żydowskiego jechałem trochę na wyczucie. Pamiętałem kilka nazw pobliskich ulic i mniej więcej ich układ. Ale znalazłem skraju ulicy Granicznej „drogowskaz”.



Bez niego być może bym cmentarza nie zauważył i pojechałbym dalej. Na terenie cmentarza oprócz odzyskanych macew są też pomniki



oraz mogiła zbiorowa.



I jak bardzo inaczej niż w Żyrardowie. Wejść można swobodnie. Niskie ogrodzenie nie odcina od ludzi. A tak samo jak w Żyrardowie tu też nie widać śladów zniszczeń, profanacji. Cmentarz jest zadbany i czysty. Może chodzi o lokalizację? W Żyrardowie kirkut jest otoczony domami. W Skierniewicach oddalony od nielicznych tu zabudowań.
Plan, bo taki przed wyjazdem powstał, przewidywał dalszą jazdę do Łowicza (początkowo miał to być Płock ale ten pomysł odrzuciłem zdając sobie sprawę z braku przygotowania do takiego wysiłku). Nie miałem ochoty jechać drogą krajową. Innej nie miałem, chciałem poszukać ale… Po ruszeniu na północ odkryłem, że wiatr jest już bardzo silny i jazda w terenie odkrytym może być katorgą. Skróciłem więc trasę i pojechałem w stronę Sochaczewa. Przed Bolimowem miałem kilka kilometrów lasu, który dawał skuteczną ochronę przeciwwiatrową. Pod samym Bolimowem, będąc na wiadukcie przypomniałem sobie, że w związku z budową drogi nad którą biegł wiadukt pojawiły się zmiany związane także z okolicznymi cmentarzami wojennymi. Tylko ja nie byłem zupełnie przygotowany do ich poszukiwania. Odwiedziłem więc tylko cmentarz po drugiej stronie Bolimowa, w Kolonii Bolimowska Wieś.



Od tego momentu rozpoczęły się moje zmagania z wiatrem. Choć nie miałem daleko do Sochaczewa i droga była droga to leżało na niej trochę połamanych suchych gałęzi, a wiatr momentami chciał mnie przewrócić lub zatrzymać. Sytuacja poprawiała się tylko wśród zabudowań lub przy zagajnikach. A do Warszawy przecież jeszcze daleko. W Sochaczewie zatrzymałem się na moment by zrobić zdjęcie wzgórza zamkowego. Chyba już zakończono prace konserwatorskie i ziemne – widziałem zwiedzających.



Od Sochaczewa do Warszawy miałem już wiatr prosto w twarz. Na dobry początek pomyliłem drogi i pojechałem w stronę drogi krajowej choć chciałem pojechać przez Kampinos. Teraz chodziło i o mniejszy ruch samochodowy ale też o osłonę przed wiatrem. Jak skutecznie osłaniały mnie zabudowania i las poczułem za Lesznem gdy znalazłem się terenie całkowicie odkrytym. Pojawił się ból mięśni. Sądziłem, że to skutek długiej przerwy w jeździe ale inni jadący w tą samą stronę co ja mieli także ciężko. Te ostatnie kilometry były najcięższe. Po nich już trudno było wykrzesać z siebie siły by wśród zabudowań w Warszawie jechać z przyzwoitą prędkością. Wypompowany plułem sobie w brodę, że nie pojechałem do Broku z którego wracałbym z wiatrem.

  • DST 188.20km
  • Czas 10:20
  • VAVG 18.21km/h
  • VMAX 36.91km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl