Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ponad 10 godzin

Dystans całkowity:9628.83 km (w terenie 138.50 km; 1.44%)
Czas w ruchu:473:53
Średnia prędkość:20.32 km/h
Maksymalna prędkość:52.67 km/h
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:283.20 km i 13h 56m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 Kategoria ponad 10 godzin

216

Tradycyjny wyskok do Puław. Trasa też z tych "tradycyjnych" tylko dawno nie przejeżdżana.
Wyjazd o 5:25. Już jasno ale słońca jeszcze nie widać. Na zdjęciu poniżej ścieżka rowerowa przy ulicy Skalnicowej czyli dziewiąty kilometr jazdy.

Droga do Kołbieli to już klasyka. Wzdłuż torów do Dąbrówki i zjazd na prostą do samego zapchanego ronda na drodze Warszawa - Lublin. Po drodze lasy, lasy, lasy. Za Kołbielą nie inaczej. Najpierw trzeci już na trasie przejazd przez rzekę Świder w Sufczynie...

... a potem lasy...

.. i pola.

Ten odcinek, do samego Parysowa...

... przejechałem w tym roku parokrotnie. Od Wilchty zaczęły się drogi na których nie było mnie od dawna. Tzn. może od roku. A tam droga do Miastkówka Kościelnego. Rozhuśtana. Rozbujana. I z ładnymi widokami na pola i łąki.

W samym Miastkówku Kościelnym pałac zamieniony w ośrodek konferencyjny (czy toś podobnego).

To mnie natchnęło by zajechać do Żelechowa. Tą osadę omijałem od lat. A teraz chciałem zerknąć na tamtejszy pałac. Okazało się, że są w nim teraz hotel, spa i baseny.

Rynek zaś, który kusił klimatem małomiasteczkowym. W całości wybrukowany "kocimi łbami" posiadał w centrum wielowiekowy budynek z wewnętrznym dziedzińcem. Podobno kiedyś chronili się w nim mieszkańcy Żelechowa podczas ataków bandytów na osadę. Teraz...

... do środka nie zajrzę. Przy budynku położono płyty. Bruk równiejszy niż był kiedyś. Już może nie będą tutaj rozstawiane stragany i nie będą zatrzymywać się autobusy. Teraz to ma wyglądać.
Nie zajechałem na cmentarz żydowski. Mam nadzieję, że nie został jeszcze bardziej zniszczony.
24 km z Żelechowa do Ryk. Odcinek do Kłoczewa to dużo cienia drzew. A po drodze Stare Zadybie z niszczejącymi zabudowaniami folwarcznymi.

Tylko dwór dobrze się trzyma ale jest w nim szkoła. W lasach widać koniec lata. Owocowy koniec lata.

Dalsza droga z Ryk zaprowadziła mnie do Bobrowników. Tutaj już bywałem częściej. Choćby w drodze z dworca kolejowego w Dęblinie, który teraz jest dla mnie bezużyteczny. Przynajmniej do czasu zakończenia remontu linii Warszawa - Lublin. W Bobrownikach przeprawa przez Wieprz.

Tam daleko Dęblin z lotniskiem. I hałas. Lotnicy ćwiczą przed defiladą dnia następnego. W tym czasie na Pomorzu ludzie czekają na pomoc. Defilada jest najważniejsza. Jak kiedyś pochody pierwszomajowe. Znów mamy władze dla których trawę maluje się na zielono. Znów będziemy potęgą światową dla samych siebie.
Za Niebrzegowem pozwoliłem sobie na zjazd z asfaltu. Kilka kilometrów szutru. Na drodze, szerokiej przecież, trafił się jednak "sportowiec" na rowerze tak zajęty rozmową przez telefon, że nie dawał się wyprzedzić jadąc zygzakiem i powoli.

Po dojechaniu do Puław przerwa.
Powrót.
Miała to być jazda do samej Warszawy. Ale... O tym dalej. Najpierw zamiast jechać po prawej stronie Wisły wybrałem stronę lewą. Po drodze do Gniewoszowa miałem podjąć decyzję o tym czy jadę przez Warkę, czy przez Maciejowice. Decyzję podjąłem nieco wcześniej po sprawdzeniu godziny dlatego do samego Gniewoszowa już nie dojechałem. Zaskoczył mnie jednak most nad Wisłą w Dęblinie. Jest remontowany. Ruch wahadłowy i zakaz wjazdu rowerów. Wg znaków rower można tylko przeprowadzić po bardzo wąskim chodniku z jednaj strony mostu. Tu nie ma ruchu wahadłowego więc nie ma też co liczyć na przejechanie całej długości mostu.
Droga do Maciejowic okazała się jednak zbyt męcząca. Samochody. Wyglądało to na wędrówkę ludów. W końcu są wakacje. Z gór jadą nad morze. Z nad morza w góry. Szkoda, że wszyscy wybrali tą właśnie drogę. Dlatego nadłożyłem drogi skręcając do Wróbli. Tam spokój i cisza.

A i miło było się zatrzymać by chwilę odsapnąć.

W Maciejowicach rynek zajęty przez wesołe miasteczko. Przyjechał też cyrk.

A słońce było coraz niżej. A ja znów na ruchliwej drodze co nie sprawiało mi przyjemności. Trochę przyspieszyłem by jak najszybciej zjechać z tej drogi w Wildze. Już byłem decydowany na powrót pociągiem z Pilawy. Ale jak szybko dojechać do Pilawy? Najkrótsza jest droga przez lasy. Droga gruntowa. Wolałem już piach niż samochody. Ale może to był jednak zły wybór. Droga tylko na początku była przejezdna. Później piach utrudniał i uniemożliwiał jazdę na rowerze.
Kolejny znak końca lata.

W pobliżu Woli Władysławowskiej trudno było jechać. Było już ciemno. W lesie potkałem dużego spuszczonego psa. To mi odebrało ochotę na dalsze kopanie się w piachu. W Natolinie jeszcze zdenerwowałem ludzi jadących bez świateł samochodem. Nie spodziewali się rowerzysty. Tak jak ja nie spodziewałem się samochodu ale światła miałem włączone. Ponieważ nie wiedziałem czy droga z Natolina do Łucznicy jest przejezdna (utwardzona) pojechałem do Osiecka i dopiero stamtąd do Pilawy. I tak jeszcze musiałem poczekać na pociąg.

  • DST 249.60km
  • Teren 3.00km
  • Czas 12:14
  • VAVG 20.40km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 1 sierpnia 2017 Kategoria ponad 10 godzin

197

Upał. Ale to nie znaczy, że nie można się ruszać. Podmuchy wiatru to jest to czego potrzeba. Wiatru, który nie pali skóry. Na celowniku miałem Pułtusk. Przejeżdżałem przez niego parokrotnie i nigdy się nie zatrzymywałem. Na mapach zobaczyłem, że omijałem zawsze to co warto zobaczyć: stare miasto, lapidarium w miejscu dawnego cmentarza żydowskiego. Wiem, że to nie wszystko co wg turystologów jest warte obejrzenia. Mnie jednak interesowały te dwie rzeczy plus wypatrzony na OpenStreetMaps "pomnik żydowski" i kładka nad Narwią. Wyjechać chciałem skoro świt, by choć na początku uniknąć grillowania.
Chcieć nie zawsze oznacza móc. W tych temperaturach nie ma szans na wyspanie się. Można wcześnie się obudzić i nie móc się ruszyć. Ostatecznie najpierw potowarzyszyłem Żonie w drodze do jej pracy i dopiero po tym ruszyłem w stronę Pułtuska.

Powoli, żeby mieć siły na powrót. Zdjęcie wykonane na drodze będącej przedłużeniem ul. Szybkiej.
Teraz powinienem szybko opisać przejazd przez Warszawę, przez Wisłę i po wale wiślanym do Jabłonnej. Powinienem? To rzeczy znane. Może tylko ciekawostka. Zniknęła tablica informacyjna przy szlaku turystycznym w Jabłonnej. Przyzwyczaiłem się do niej więc jej brak dostrzegłem.
Do Chotomowa głównie ścieżkami rowerowymi skoro są jeszcze w dobrym stanie (kostka lubi zmieniać z czasem swój układ). W Skrzeszewie popełniłem błąd w nawigacji i zamiast do Olszanki dojechałem do ronda na drogach wojewódzkich. Może ruch samochodów nie był wielki ale przyjemniej byłoby pojechać drogą bardziej zacienioną i spokojniejszą.
Pierwszy tego dnia przejazd przez Narew.

Po podjeździe na skarpie zakręt w prawo i szukanie drogi do Woli Smolanej. To jedno z miejsc które bardzo lubię. Tym razem pojawiłem się już po skoszeniu zbóż.

Co tu jest fajnego? Wieś otoczona jest lasami. Domy znajdują się na skraju, pośrodku pola. Cisza. Spokój.
Dalej też były lasy. I pola. Ale to już nie to samo.

Musiałem pilnować zakrętu w Błędostwie. Chciałem dojechać do Pokrzywnicy. Na łąkach bociany. W grupach i pojedyncze. Młode już powychodziły z gniazd.

Zależało mi na ominięciu drogi krajowej łączącej Serock z Pułtuskiem. Już nią jeździłem i nie mogę nazwać tego przyjemnością. Teraz na mapach wypatrzyłem jak przedostać się do szosy nasielskiej. Miałem zakręcić w bok w Nowym Niestępowie. Ale zjazd ten przejechałem.

Mogłem jeszcze drogami gruntowymi przebić się z Koziegłów do Kacic ale te drogi mi się po prostu nie podobały. Ostatecznie wylądowałem na krajówce i zaraz z niej zjechałem kierując się ja Jeżewo. Nie chodziło tylko o spokój. W Pułtusku do szosy nasielskiej odchodzi ulica Jana Pawła II przy której był cmentarz żydowski. Był. Przed II wojną światową i podczas, także trochę po niej. Później wybudowano tu jakieś zakłady, jeszcze później postawiono bloki. Resztki potłuczonych macew, pozbierane z krawężników, kanałów ściekowych i chodników znalazły się w lapidarium postawionym na skraju dawnego cmentarza. I to dopiero w obecnym tysiącleciu.

Dotąd przez Pułtusk przejeżdżałem drogami wojewódzkimi. Dwa razy? Chyba tak. Raz na pewno w nocy. Z daleka widziałem zamek. Nic takiego. To hotel. Ale nie byłem na starym mieście. Szkoda, że rynek jest w większości przeznaczony na parkowanie samochodów. Ale skoro nie ma tłumów turystów to ta przestrzeń musi znaleźć jakieś przeznaczenie.

Jeszcze kamienice. W większości wymagające remontów. Ale czuje się potencjał turystyczny tego miejsca. Nad Narwią są plaże, przystań. Odchodząc od tego miejsca i tematu dotarłem do "pomnika żydowskiego" znalezionego na mapach. Ten pomnik to nic innego jak pomnik postawiony by uczcić pamięć społeczności żydowskiej Pułtuska.


Było ciepło. Odkryłem, że telefon nie działa. Sparzyłem palce chcąc go wyjąć z torby na ramie. Pierwsza ofiara upałów. Ale teraz było przede mną trochę lasów i cień.
Kładka nad Narwią.

I widok z kładki.

Ja zaś jadąc na południe po kilku kilometrach dojechałem do Puszczy Białej (tu też tną ale nie tak nerwowo).

W Zatorach rzut oka na ogrodzony i nieprzystępny pałac.

Tym razem darowałem sobie cmentarz z I wojny światowej w Zatorach i pognałem do Stawinogi. Ul. Zatorska kiedyś zmusiła mnie do zakupu szerokich opon. Fakt, że nie mogłem nią przejechać bardzo mi wszedł na ambicję. A dzisiaj nawet na cieńszych oponach przejechałbym te 2 km piachu. Jeszcze nie wszystko wyschło po ostatnich deszczach. Nie dla tego piachu jednak chciałem tędy jechać. Lubię widoki z ul. Starorzecze Narwi.

Wkoło teren nie tylko piaszczysty ale też podmokły. Trudno by się jechało na przełaj przez łąki poprzecinane rowami melioracyjnymi.

Po przejechaniu po raz trzeci na drugi brzeg Narwi przeżyłem małe zaskoczenie. W Serocku położono nową nawierzchnię na głównej drodze. Wzdłuż niej powstaje ścieżka rowerowa. Jeszcze nie wiem jak długi odcinek da się nimi przejechać. Sam za rynkiem odbijam na trasy nad samym zalewem.

Miałem okazję sprawdzić stan własnego organizmu. Podjechałem drogami znad zalewu do Jadwisina. No problem. A myślałem, że jednak pogoda mnie wykończy. Kilka lat temu, przy takich wyjazdach o tej godzinie już byłem bardzo zmęczony. Z utęsknieniem czekałem na chłód nocy. Wtedy siły wracały. Teraz pojechałem inaczej. Bez pośpiechu. I energii miałem więcej niż czasu.
Ostatnia przeprawa przez Narew.

W Nieporęcie koszmar komunikacyjny. Mogłem się cieszyć, że to nie jest weekend.



  • DST 174.40km
  • Teren 10.00km
  • Czas 09:23
  • VAVG 18.59km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 24 lipca 2017 Kategoria ponad 10 godzin

185

Miało być ciepło. Miało być pochmurno. Wiatr miał być słaby. Same plusy. W razie czego założyłem jednak bluzę z długimi rękawami. Prognozy zapowiadające chmury bez deszczu mogły oznaczać przebłyski słońca. Ruszając o wpół do szóstej oczywiście słońca nie widziałem. Nie widziałem też błękitu nieba. Całe było zachmurzone. Gdzieś daleko widać było miejscami wstające mgły. A jechało się super. Jeszcze nie było gorąco.
Pierwszy postój pomiędzy Józefowem i Otwockiem. Plaża nad Świdrem pusta.

Ostatni raz jechałem tędy chyba wiosną. Dlatego właśnie wybrałem tą drogę do Puław. A po głowie chodziły na początku tylko myśli o ostatnich wydarzeniach. Od dwóch lat rząd i jego partia wprowadzają zmiany mające na celu centralizację jak za PRL i dlatego wszędzie nominuje się kolegów i znajomych. Nepotyzm. Państwo kolesi. Teraz jeszcze wprowadzania zmian do sądów. Zniesienie niezawisłości i przekazanie władzy nad sędziami ministrowi. Conocne protesty. To męczące. Ale nie wypadało nie brać w tym udziału. Tylko na koniec ten tekst ze sceny pod sejmem, że starzy już nie są potrzebni, bo przyszli młodzi. Chyba nie wypada deptać sobie samemu po palcach? Ale jednak. Teraz młodzi. Ten wyjazd był mi potrzebny, żeby od tego odpocząć. Przestać patrzeć i słuchać jak władza bierze serio tekst Ga-Ga "Cała władza w ręce ludu a lud rządzony niepohamowaną żądzą upijania się".
Ale to ciągle chodziło samo po głowie. Wulgaryzacja języka. Starzy liderzy pamiętający poprzednią walkę o wolną Polskę. Obecni liderzy partii politycznych. Głosowanie w sejmie i w senacie nad ustawą o różnej treści. Bałagan. Obelgi. Obawa o przyszłość nie tylko kraju ale i własną. Pochmurna pogoda i przejazd przejazd przez tereny zabudowane tylko sprzyjały tym jałowym przecież myślom. Nie poprowadzę tłumów. Nie zainspiruję tych, którzy mogą to zrobić. Owszem. Na ostatnią demonstrację wziąłem wydrukowane przez siebie kartki z hasłami: "państwo kolesi ≠ państwo prawa" oraz "równość wobec prawa". Sprzeciwów nie było ale i tak wygrywały: "wolność, równość, demokracja", "konstytucja" i "chcemy veta". Nie kupujcie zniczy w Rossmanie. Z takimi poszliśmy pod Sąd Najwyższy. Mają cienkie knoty i ciągle gasły choć wiatr nie szalał. Mogliśmy kupić na miejscu od handlarzy flag ale to zobaczyliśmy później, po kilkunastu próbach utrzymania ognia. Czy to, że wszyscy mają takie same flagi (biało czerwone i Unii Europejskiej) nie jest dowodem na to, że to nie jest protest spontaniczny? I tak dalej aż dojechałem do miejsc gdzie nie można podejść do horyzontu.
Poranek w Warszówce:

Dawno. Dawno mnie tu nie było. Z Warszówki do Warszawic jechałem po nowym asfalcie. To przyjemne.
W Sobieniach Jeziorach trochę mnie przestraszył wyprzedzający mnie samochód drogowców ze żwirkiem i lepikiem. Na szczęście pojechali inną drogą niż ja. Uniknąłem żwirku na oponach. Tutaj zaczynają się sady ciągnące się aż do Wilgi.

Gruszki, jabłka. Tylko drzewa w większości żyją tu krótko.

W Goźlinie rodzina na spacerze.

Mariańskie Porzecze. Kościół ten sam od lat. Ale czasami można jeszcze raz sfotografować.

Kilka kilometrów za Wilgą wjechałem na szosę 801. Starałem się unikać dróg z dużym natężeniem ruchu. Tu ruch jest średni i mały ale jednak jest. Nie zawsze przeszkadza bocianom. Tutaj gniazdo przy samej drodze w Bączkach:

Wjeżdżając do Maciejowic musiałem zwolnić. Jarmark. Ludzie przechodzą po jezdni z rynku do sklepów i z powrotem. Ale miło zobaczyć żyjący rynek. W jednych miejscowościach rynki przerabia się na skwery. W innych tworzy się puste "place defilad". Są jednak na szczęście takie w których nadal jest to miejsce handlu. Targowiska na obrzeżach miast to poroniony pomysł. Z tego żywego rynku pojechałem sprawdzić czy oznaczono chociaż tabliczką dawny cmentarz żydowski w Maciejowicach. Podobno kiedyś tabliczka tam była gdy już nie było nagrobków. Ale nic się nie zmieniło. Cmentarz tu kiedyś był:

Tak przy okazji chciałem zobaczyć jak wyglądają wsie leżące nad Wisłą między Maciejowicami i granicą województwa mazowieckiego. Zacząłem od Kochowa. Ale tutaj wydawało się, że to osada letniskowa. Dopiero w Kobylnicy poczułem się jak na wsi. Nie znałem tego terenu więc popełniłem kilka błędów w nawigacji. Wcale nie spodziewałem się, że z Kobylnicy do Wróbli mam jechać taką drogą:

Wybrałem asfalt, który doprowadził mnie donikąd i musiałem wrócić do drogi szutrowej. W samych Wróblach przyjemnie. Wieś rozciągnięta wzdłuż wału wiślanego. Z wału widok na Wisłę. Typowy? Nietypowy? To zależy jaką Wisłę się zna.

Nawet jeszcze w Gołębiu myślałem o jeździe po głównej drodze do Puław. Zatrzymałem się pod kościołem by zbić zdjęcie jednej z miejscowych atrakcji turystycznych. Domek Loretańśki.

Zmieniłem zdanie co do trasy po ponownym wjechaniu na 801. To była godzina gdy do pracy w ZA jechała kolejna zmiana pracowników. Zero szans na spokojną jazdę. Odbiłem do lasu. Na szczęście na tych piaszczystych drogach po niedawnych ulewach nie było już niemal śladów. Ale pod ZA spotkałem jadącego w przeciwnym kierunku rowerzystę, który był bardzo zaniepokojony stanem dróg. Bał się, że dalej nie przejedzie. Być może udało mi się człowieka uspokoić. Nie gonił za mną.
Po postoju w Puławach przyszedł czas na powrót i tu było kilka opcji.
1. Jazda na rowerze do Warszawy. Wybierając najkrótszą trasę jechałbym tą samą drogą, którą przyjechałem.
2. Jazda do Radomia. Najbliższa stacja obsługiwana przez Koleje Mazowieckie. Ale pociągi z Radomia do Warszawy jadą aż 3 godziny.
3. Jazda do Garwolina lub Pilawy. To znów ta sama trasa, którą przyjechałem.
4. Jazda do Łukowa. Odległość troszkę większa niż do Garwolina. Z Siedlec pociągi co godzinę.
Wybrałem wariant czwarty. Dawno mnie tam nie było. A w Siedlcach byłem chyba tylko raz by zobaczyć pałac, lapidarium i cmentarz żydowski. W Łukowie bywałem częściej ale dawno temu. No i chciałem przejechać przez Wieprz w Jeziorzanach.
Na początek droga do Żyrzyna i Baranowa. Po przejechaniu leśnymi ścieżkami przy ZA wyjechałem w Bałtowie:

Do Baranowa i z Baranowa kilka kilometrów drogami biegnącymi przez lasy. W ten upał na pewno było warto. W Zagóździu Młyn. Już elektryczny ale nikt go nie przenosi dalej od wody.

W pobliskim Mesznie pierwszy raz zwróciłem uwagę, na to, że miejscowy kościół, nowoczesny, ma pobudowane soboty.

Nie pierwszy kombajn tego dnia.

Miałem przejechać przez Katarzynów. Omyłkowo zjechałem z asfaltu wcześniej niż powinienem. Jechałem dzięki temu krócej ale po gorszej drodze. W sumie więc jeśli oszczędziłem to odległość ale czasu na pewno nie. Zaraz też były Jeziorzany z łąkami i Wieprzem.

Dawne Łysobyki zmieniły nazwę ale na szczęście nie zmieniła się sama miejscowość. Nadal chaty stoją w szeregach przy drodze do Przytoczna.

Droga Przytoczno - Adamów zaskoczyła mnie nie mile. Nie spodziewałem się tak wielu samochodów. Szczególnie tych największych. Ale były. I to całkiem sporo. Za Adamowem za to mijało mnie kilka samych ciągników siodłowych bez naczep. Zbliżał się koniec dnia.
Wojcieszków. Przy rynku jest kilka starych drewnianych domów. Przy robieniu zdjęcia pod słońce ujawniły się wady obiektywu.

W innym mieście się Izba Regionalna.

Miałem teraz 19 km do Łukowa. Droga o dużym natężeniu ruchu. Słońce coraz niżej. Żeby zdążyć na pociąg mocniej naciskałem na pedały. Zanim jednak dojechałem sprawdziłem jeszcze o której mam ten pociąg na który tak się spieszę i ... oklapłem. Pociąg miał być dopiero za kilka godzin. Nie wszystkie pociągi jadące z Siedlec do Warszawy startują z Łukowa. Nie wpadłem na to wcześniej. Dojechałem więc pod dworzec na którym byli kiedy Tytus, Romek i Atomek ale nie wchodziłem.

Przede mną było prawie 30 km jazdy. Mniej byłoby gdybym zdecydował się jechać drogą krajową. Miałem z niej jednak złe wspomnienia. I to mimo tego, że jechałem nią tylko jeden raz. Za to drogą zaczynającą się przy dworcu w Łukowie jechałem wielokrotnie. I było OK. Teraz też było OK do czasu aż zdałem sobie sprawę, że nie jeździłem tędy do Siedlec tylko do Mord. Musiałem więc pojechać po ciemku nieznanymi drogami. Co więcej częściowo przez las tą drogą krajową której unikałem. To wszystko się udało. Jeszcze tylko obawiałem się wolno biegających psów ale te spotkałem dopiero pod samymi Siedlcami. Dwa. Owczarek alzacki i jakiś mieszaniec podobnych gabarytów. Podbiegły do mnie na jezdnię. Nie miałem szans by uciec. Psy na szczęście były tylko zainteresowane, a nie agresywne. A ja tylko przestraszony a nie pogryziony.
Do Siedlec dojechałem kwadrans po odjeździe pociągu na który się tak spieszyłem. Ze zmęczenia drżały mi ręce. Wybór trasy może był błędem ale podobała mi się, także dlatego, że odwiedziłem dawno nie widziane miejsca.
W pociągu. Wśród pasażerów był chłopak z dużymi bagażami, który bilet kupił od konduktora. Nie zawracałbym sobie nim głowy ale nie wiedział dokąd kupił bilet. Kiedy ma wysiąść. Nawet nie wiedział co ma napisane na bilecie. Najwyraźniej nie znał innego alfabetu poza cyrylicą. Był w obcym kraju. Jechał w nieznane miejsce. Nie znał języka. Nie był szczęśliwy. Postarałem się jak potrafiłem wytłumaczyć, że bilet ma do ostatniej stacji. Nie wiem czy pomogłem. Wysiadłem wcześniej. A on chyba bał się nieznanego bardziej niż nasi ksenofobiczni rodacy boją się imigrantów.
  • DST 263.60km
  • Teren 7.50km
  • Czas 12:49
  • VAVG 20.57km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 lipca 2017 Kategoria ponad 10 godzin

176

Podczas niedzielnego wypadu do Bud Grabskich widziałem drogowskazy szlaku I wojny światowej. Teraz poszukałem informacji. Google wysłało mnie na stronę "Żyroskop". Trochę tylko szkoda, że nie ma tam informacji sprawdzonych. Ale najważniejszą informacją jest ta, że niebieski szlak rowerowy biegnie przy okolicznych cmentarzach wojennych. Poza tym wyjazd był powtórką z niedzieli, chociaż pojechałem tymi samymi (lub prawie tymi samymi) drogami w przeciwną stronę.
Prognoza pogody: w Warszawie ma lać, w Skierniewicach ma być sucho. Ta prognoza się sprawdziła. Ale z Warszawy wyjeżdżałem jeszcze na sucho.

Zamiast przebijać się do ul. Jeziorki gruntowym odcinkiem ul. Kujawiaka spróbowałem przejechać również gruntowym odcinkiem ul. Krzesanego. Błąd. Ale niewielki. Było więcej błota i droga nie dochodzi do zamierzonego przeze mnie celu. Ale fajnie było jechać za uciekającym drogą pieszo bażantem. Fajnie było zobaczyć bociany, które spłoszyłem niechcący.
Odcinek biegnący po ulicach: Karczunkowa, Gogolińska, Postępu i Mazowiecka - Tu nie było przyjemnie. Duży ruch samochodów i wąsko. W pobliżu zjazdu w ulicę Główną w Bobrowie widziałem samochód rozbity na ścianie budynku. Policja, karetka. Tak rano to chyba kierowca zasnął za kierownicą. Chociaż tego nie wiem. Może co innego było przyczyną. Widok jednak przykry. I ta świadomość, że ja nie jestem ścianą i na mnie nic się nie zatrzyma...
W zasadzie przyjemnie robi się na tej trasie dopiero za Piasecznem. Z wyjątkiem Jeziorek gdzie jest całkiem fajnie. W Głoskowie pomyliłem się i zakręciłem w prawo zamiast w lewo. To była dobra pomyłka. W ten sposób dojechałem do cmentarza z I wojny światowej w Woli Gołkowskiej.

Nie częsty widok zadbanego i ogrodzonego estetycznie cmentarza wojennego.
W Zawadach z ciekawości wjechałem w ul. Pałacową. Dojechałem do błotnistej drogi gruntowej. Czy tam jest pałac? Czy tylko wspomnienie zapisane w nazwie ulicy? Jeszcze nie wiem. Ale też z ciekawości wjechałem w kolejną drogę z oznaczeniami tego samego szlaku rowerowego. Ładnie tam było. Ale nie wiem czy warto nadkładać drogi, skoro można pojechać bez zjeżdżania w bok.
Kierowałem się na Żelechów. A tam chciałem puścić totolotka. Znalazłem sklep z maszyną do gry ale maszyna nie mogła złapać zasięgu i nic z tego nie wyszło.
Pomiędzy Żelechowem i Mszczonowem ostatnio bardzo mi się spodobało. Spokojne drogi. Dużo przestrzeni. Lasy. I teren rozkołysany. Trochę mniej przyjemnie jest na drodze biegnącej wzdłuż krajówki. Przeszkadza hałas. Ale i tak jest nieźle. Odkryłem dlaczego tak mi spodobał się ten właśnie kawałek podczas jazdy w przeciwną stronę w niedzielę. Wtedy miałem więcej z góry niż pod górę.
W Mszczonowie wjechałem na kładkę nad krajówką i zrobiłem zdjęcia cmentarzowi żydowskiemu. Nie mam czasu wydzwaniać i prosić kogoś o udostępnienie klucza. Nie warto więc było z kładki schodzić.

11 km z Mszczonowa do Puszczy Mariańskiej jakoś mi tylko mignęło. Przyjemnie ale nie przepadam za aż tak prostymi drogami. Była tak prosta, że już nawet nie zakręciłem w Puszczy Mariańskiej w kierunku drogi do Bartników tylko przejechałem główną drogę jadąc prosto i obok kościołów (drewnianego i murowanego) pognałem przed siebie szosą równoległą do tej którą powinienem pojechać. Gdy skończył się asfalt poszukałem tylko drogi w prawo by dojechać do drogi właściwej. W ten sposób trochę mniej mnie wytrzęsło.
W Budach Zaklasztornych zatrzymałem się przy malowniczej ruinie dawnego domu drewnianego.

Jak kiedyś wyglądały wsie? Dzisiaj pozostały nam tylko takie ruiny i skanseny. Ale to zaczęło się zmieniać za Gierka, a może i trochę wcześniej. PRL zastał wieś drewnianą i zaczął ją zmieniać w murowaną. Najwięcej z tego okresu jest gierkowskich "klocków". Pamiętam, że często zamieszkiwano w nich piwnice, a góra była częścią reprezentacyjną, odświętną. A teraz pojawił się pomysł odbudowy zamków kazimierzowskich. Kolejnym krokiem powinno być obsadzenie ich "zbrojnymi" w postaci Obrony Terytorialnej.
Jest też pomysł budowy dróg rowerowych co ma sens nie tylko taki, że będzie bezpieczniej ale też po zapowiadanych podwyżkach cen paliwa przybędzie rowerzystów. Polityka. Jej częścią jest wojna. A ja jechałem szukać cmentarzy, których bez takiej polityki by nie było.
Do Bartników dojechać musiałem objazdem. Remontowano główną drogę w Radziwiłłowie. Przejechałem parę kilometrów tej długiej ulicówki kończąc w lesie przy szlaku niebieskim. Szlak obwodowy. Można więc zacząć w dowolnym miejscu i jechać w dowolnym kierunku. Najpierw więc, po chwilowym postoju i wyzerowaniu licznika, pojechałem dalej tą samą drogą. Nie wiedziałem, że dalej też są Bartniki. Ulica Parkowa do końca jest utwardzona. A później szutry i drogi gruntowe. Spotkałem jednego rowerzystę. Przez 45 km trasy (nie 35 jak podaje Żyroskop) tylko jednego. Zabrakło znaku skrętu szlaku niebieskiego do Joachimowa-Mogił. Dojechałem omyłkowo do Bolimowskiego Tartaku i zawróciłem. Wystarczyło trzymać się drogi szutrowej zamiast jechać prosto. Jaki ja jestem niedomyślny :-)

Mauzoleum. To tylko część cmentarza. Ale tej informacji na miejscu nie ma. Jest informacja o kradzieży oryginalnych tablic imiennych. Są tablice z informacjami o żołnierzach niemieckich poległych w II wojnie światowej, których szczątki w 1990 przeniesiono z cmentarza na warszawskich Powązkach. Tutaj spoczywają tysiące poległych w obu wojnach.
Do Bolimowa jest droga asfaltowa. W Bolimowskiej Wsi przebiega obok kolejnego cmentarza z pierwszej wojny. Wielokrotnie robiłem tam zdjęcia więc tym razem sobie odpuściłem. Bolimów także wielokrotnie odwiedzałem więc tylko widok nieba w Bolimowie.

Może tylko warto przypomnieć, że u miejscowego garncarza na podwórku jest słup od dawnej latarni gazowej stojącej na rynku, a na nim wisi dzwon z butli po chlorze użytym przez Niemców w pobliżu Bolimowa w I wojnie. Na butli są oryginalne napisy.
Szlak dalej biegnie przez Wólkę Łasiecką i przechodzi nad Autostradą Wolności. Ta nazwa ma ukryte znacznie. To na tej autostradzie samochody stoją w korkach. A cmentarz... Szlak go omija. Z wiaduktu dopiero wypatrzyłem tablicę informacyjną i zawróciłem. Zależało mi na odwiedzeniu tego miejsca. Byłem tu z kolegą w 2009 roku. Wtedy to były krzaki do których dotrzeć można było tylko drogą gruntową. W krzakach, w trawie, pod murawą były płyty imienne. Pomnik był w rozsypce. Stare zdjęcie:

A dzisiaj:

Płyty imienne wydobyte spod ziemi i trawy. Teren ogrodzony i oznakowany. Tablica informacyjna z listą pochowanych. Zupełnie nie to samo miejsce. Kilka lat temu jeden ze "sprawców" tych zmian zapraszał mnie do ponownych odwiedzin. Wtedy nie miałem jak...
Z Wólki Łasieckiej znów pojechałem w las, w kierunku Bud Grabskich. Tym razem było więcej dróg gruntowych. Zamiast szutru miejscami "zastosowano" szyszki. Jedną, wbitą między hamulec i ramę, dowiozłem do domu. Na asfalt w Budach Grabskich wjechałem tylko po to, by z niego zjechać. Ale znak skrętu szlaku był zakryty krzewami. Miałem więc krótki postój w poszukiwaniu dalszego ciągu trasy. Przy kapliczce informacje o wsi.

Zaraz po wjechaniu we właściwą drogę znalazłem pierwszy cmentarz wojenny w Budach Grabskich.

Ale drugiego już nie znalazłem. Chyba nie ma go bezpośrednio przy niebieskim szlaku. Pozostaje do wyszukania tak jak następny w okolicach przejazdu kolejowego. Przejechałem przez 4 przejazdy i nie rzuciła mi się w oczy żadna tablica informacyjna, nie widziałem żadnego drogowskazu. Pozostają stare mapy i przenoszenie lokalizacji tam odnalezionej na mapy współczesne. Te miejsca to plan na wyjazd w innym terminie. Nie wiadomo kiedy. Nie miałem za to problemu ze znalezieniem cmentarza w Samicach.

Jadąc znów w stronę Bud Grabskich zgubiłem szlak. Drogą z Samic lecą trzy szlaki. Czerwony i niebieski są oznaczone na jej końcu jako zakręcające w stronę Bartników. Ale dalej jest tylko szlak czerwony. Pojechałem do Bud w miejsce w którym szlak niebieski widziałem w niedzielę i pojechałem w przeciwną stronę. Okazało się, że szlak niebieski biegnie tą samą drogą co szlak żółty, który przy wyjeździe z Samic nie zakręcał. W sumie szlak mi się spodobał. A skoro już przejechałem cały musiałem zdecydować się co do wyboru trasy kolejowej do Warszawy. Skierniewice Rawka czy Teresin Niepokalanów? Skierniewice już mnie trochę dzisiaj znudziły. Więc Teresin, choć to parokrotnie dalej ale mogłem jeszcze raz pojechać przez las i tym razem po drodze, którą jeszcze dzisiaj nie jechałem.
Pod Guzowem jeden z wielu w okolicy charakterystycznych krzyży.

Nie pojechałem zobaczyć jak wygląda cmentarz wojenny w Guzowie (obok parku pałacowego). To jeden z największych. A ja od lat tam nie zaglądałem. Mogiły zbiorowe w których leżą głównie ofiary ataków gazowych. Żołnierze armii carskiej. Szkoda mi było czasu, nie wiedziałem czy zdążę na pociąg. Ale jak już zwątpiłem w zdążenie zatrzymałem się by sfotografować ślad tragedii jaka niedawno musiała wydarzyć się pod Maurycewem.

W Teresinie jednak zobaczyłem swój pociąg. Właśnie przejeżdżał przez przejazd kolejowy gdy do niego dojeżdżałem. Kolejny pociąg za 45 min. Nie chciałem czekać. Uznałem, że o własnych siłach dojadę tylko trochę później, a będzie znacznie przyjemniej. Pociąg miał być o 18:22. O tej godzinie byłem pod magazynem Bio Planet w Lesznie. Pociąg jedzie ok. godziny (trochę więcej niż godzinę). Z Leszna mam 2 godziny jazdy na rowerze do domu. Nie było warto czekać. Tylko w Warszawie musiałem jechać po kałużach, to było coś dla mnie nowego tego dnia.

  • DST 232.10km
  • Teren 10.00km
  • Czas 11:56
  • VAVG 19.45km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 lipca 2017 Kategoria ponad 10 godzin

174

Wszystko poszło nie tak. Najpierw plany, które zakładały podróż pociągiem do Ostrołęki i powrót wzdłuż Noteci. Okazało się, że nie ma takiego pociągu. Na odcinku Mostówka - Wyszków jest komunikacja zastępcza. A chciałem zobaczyć ciąg dalszy drogi, którą znam tylko do Różana. Alternatywą miał być wyskok do Bud Grabskich pod Skierniewicami. Spóźniłem się na pociąg. Dlatego zrezygnowałem z przebijania się przez Puszczę Kampinoską w drodze powrotnej. To i tak by się nie udało. Padał deszcz którego miało nie być. Miałem też wrócić pociągiem ze Starachowic ale chciałem jeszcze trochę... I wyszło jak wyszło. Z planowanych ok. 100km zrobiło się 200.
Wystartowałem przed 6 rano. Z zachodu napływały chmury.

Dosyć szybko zrobiło się ciemniej i... Zapowiadali, że nie będzie padał deszcz. Po ponad godzinie jazdy po raz pierwszy poczułem, że prognoza była na wyrost. Padało trzykrotnie zanim dojechałem do Podkampinosu. W Lesznie wyglądało to mniej więcej tak:

Zamglenia w oddali to deszcz. Ptaki czekały na koniec (na autobus albo koniec - jak w starej piosence Rendez Vous). Ja czekałem aktywnie. Zwłaszcza, że inne prognozy, pokazujące opady w Warszawie, pokazywały też, że w Skierniewicach padać nie będzie. I to też później okazało się nieprawdą. A efekt był taki, że wróciłem nieźle upaprany błotem. Wziąłem bowiem rower bez błotników.
Przez Guzów przeleciałem szybko zatrzymując się tylko by zrobić tradycyjnie zdjęcie pałacowi.

W Mszczonowie boćki...

... i cmentarz wojenny.

A dalej był las. Leśnicy wywiesili tablicę całkowitego rozkładu śmieci.

Byłem tu po raz pierwszy. Z map wynikało, że w Bartnikach powinienem zakręcić w prawo i jechać do końca utwardzonej drogi. Tam zjazd w lewo i przeprawa przez strumień. I tu niespodzianka. Droga jest utwardzona dalej niż na mapach.

Musiałem zawrócić i trzymać się niebieskiego szlaku rowerowego. Tylko w ten sposób mogłem dotrzeć do... błota na ścieżce przy małym moście.

W Budach Grabskich nie ma asfaltu. Jest klimat miejscowości letniskowej ale nie miejscowości przydrożnej. Tędy się raczej nie przejeżdża. Na mokro to nawet mi się udawało ale jak to wygląda w suche dni? Może być ciężko.

I są szlaki rowerowe. Niebieski, żółty, czerwony. I strumień w głębokim wąwozie.

I podobno jest też tam cmentarz z I wojny światowej. To mnie zainteresowało najbardziej. Wrócę. Poszukam. A póki co dojechałem do stacji Skierniewice Rawka i uznałem, że mogę jeszcze pojechać dalej. Np. do Puszczy Mariańskiej. Jak już tam dotarłem, po nieprzyjemnych wertepach, uznałem, że muszę jakoś ominąć Grodzisk Mazowiecki - nie cierpię przejeżdżać przez to miasto. Wybór padł na Mszczonów z którego, jak pamiętałem, trudno jest na rowerze wyjechać. Ale udało się. I poznałem drogę do Radziejowic. Z Radziejowic do Żelechowa, w którym zobaczyłem betonowe igloo...

... ale wcześniej pobłądziłem. Najciekawiej wyszło gdy zaraz za Radziejowicami zjechałem z asfaltu i po kilku kilometrach dróg szutrowych dojechałem do miejsce bez drogowskazów. To była droga asfaltowa biegnąca w poprzek tej którą dojechałem. Jej nazwa nawet wiele mówiła.

Dalej miałem przykład ocieplania alfabetu.

Gdy okazało się, że nie ma prostej drogi z Żelechowa wzdłuż drogi krajowej, którą jechać nie chciałem, odkryłem bardzo przyjemną ulicę o nazwie Nad lasem. To ona poprowadziła mnie w kierunku Warszawy (zahaczając o Piaseczno). W te miejsca też jeszcze wrócę, warto.

  • DST 200.70km
  • Teren 5.00km
  • Czas 10:02
  • VAVG 20.00km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 czerwca 2017 Kategoria ponad 10 godzin

158

Wyjazd do Puław. Byłby "rutynowy" gdybym nic nie zmienił. Więc pozmieniałem. Zmieniłem nawet swój stosunek do tras planowanych przez mapy Google. Na tym ostatnim nieźle się "przejechałem". Ale po kolei (na niej też się zawiodłem):
Rutynę zostawiłem na asfaltowej ścieżce rowerowej. Za piaskarnią wjechałem na omijany przez niemal rok wał. Nie ważne, że wysoka trawa. Nie ważne, że mam na któreś trawy uczulenie. Czasami jest tak po prostu fajnie jechać wśród traw.


A i warto tak jechać dla samej przyjemności oglądania kwiatów.


Mijali mnie na szosie, bliżej Góry Kalwarii szosowcy. Jeden miał pełne koło i tak się zastanawiałem jak to koło mu szarpie wiatr. Przecież sakwy szarpie (sam nie wziąłem sakw wiedząc, że będzie dmuchać). Do tego to koło hałasowało. Jasne, że tak jak motocyklistom hałas mógł mu nie przeszkadzać skoro poruszał się szybciej od dźwięku. Ale hałas tak jak smród - zostaje.
W Górze Kalwarii rzut oka na skasowane schody i już są. Nowe. Bardziej zakręcone. Chyba będzie trudniej się wspinać z rowerem i pozostanie jazda po drodze gruntowej u podnóża skarpy.
Złościłem się, że wycięli drzewa przy drodze za przejazdem pod drogą krajową. Teraz mogę się złościć, że będzie tam obwodnica i nie wiadomo, czy wzięto pod uwagę rowerzystów i ich trasy.
Podsumowując, nie wiem czy zmiany w Górze Kalwarii mnie cieszą. Ale może tylko nie lubię zmian? Nie. Raczej tylko nie lubię nie miłych niespodzianek. Wiedziałem, że jadąc w stronę Warki powinienem mieć spokój do samego Coniewa. A szczególnie budowa obwodnicy nie napawa optymizmem. Miałem szczęście, że jeszcze można było przejechać. A dalej znów był spokój. Widziany z daleka Czersk:

Przejazd drogą krajową (do Sandomierza) nie należał nigdy do przyjemności. No. Może po północy. Ale w dzień nigdy. Odpuściłem sobie drogę wojewódzką do Warki. Jest wąska i tak samo ruchliwa krajówka lub jeszcze bardziej. Tu też przyjemnie się jedzie trochę po północy. Za to z krajówki mogłem zjechać na inne drogi prowadzące do Warki. Tak pokazywały mapy. Najpierw zakręciłem w drogę do szkoły w Konarach lub Podgórzycach. Ta droga nie miała przyszłości. Ale kolejna droga w prawo miała dwie przyszłości. Wybrałem prowadzącą w dół i zaraz z niej zjechałem na drogę gruntową. To chyba nie była droga którą powinienem był jechać ale przynajmniej była oznakowana jako zielony szlak pieszy. Miałem tylko nadzieję, że wszystkie drogi prowadzą do Warki.

Pomyłka była wykluczona. Z lewej droga krajowa i Wisła. Na wprost Pilica wpadająca do Wisły. Jadąc w górę Pilicy dojechałbym do Warki. Tylko do Pilicy dojechałem dopiero wyjeżdżając z Warki. Wcześniej się trochę zaplątałem i rozplątałem jadąc na wyczucie.
Z Warki kierowałem się do Głowaczowa. Droga prosta. Plan był taki, że z Brzózy, za przeprawą przez Radomkę, pojadę do Ryczywołu. Plan nie brał pod uwagę tego, że w ten sposób nadłożę drogi. Do Ryczywołu należało bowiem skręcić już w Grabowie nad Pilicą. Nie zrobiłem tego i dlatego spotkałem w lesie za Grabowem ciekawego człowieka z rowerem. To niespodziewane spotkanie zaczęło się od mojej potrzeby zjechania z drogi na parking. Tam pod daszkiem spożywał śniadanie człowiek z rowerem. Po przywitaniu zaprosił do stołu z chlebem i konserwą. Jedzenia odmówiłem ale chętnie porozmawiałem. Człowiek ten jeździ po Polsce szlakami Hubala i innymi związanymi z drugą wojną światową oraz działalnością antykomunistyczną zaraz po wojnie. Teraz jechał do Studzianek. Tzn dojechał do tego miejsca ale dalej raczej musiał iść po piachu - taką drogą przebiegał szlak. A ja nie mogłem poświęcić na rozmowy zbyt wiele czasu. Czas mnie gonił. Czas mnie wyprzedzał. Na czterdziestym kilometrze miałem już 48 minut opóźnienia. Nie chciałem żeby opóźnienie rosło ale nie potrafię walczyć z czasem. Tylko wiatr chciał mi jakoś pomóc i pchał. Ale to mogło oznaczać kłopoty podczas powrotu. Na razie jednak wiatr mi pomagał i dość szybko dojechałem do Głowaczowa, gdzie moją uwagę zwrócił napis nad wejściem do kościoła.

Mam być smaczny. OK. Na razie byłem głodny a nie wszystkie sklepy przyjmują płatność kartą. Na szczęście i do Głowaczowa dotarły sieciówki w których płatność kartą jest przyjmowana. Ale nie w centrum, nie na rynku. Tylko przy drodze do Brzózy.
Droga z Brzózy do Ryczywołu w większości biegła lasem. Przyjemna. Jechałem do Ryczywołu by jeszcze przyjemniejszą drogą podjechać do kozienickiej elektrowni. Ona jest tutaj na tyle dużym problemem, że trzeba poświęcić kilka kilometrów na jej objechanie. I to po ruchliwej drodze ale warto dla tych dróg które są przed nią i za nią. Tylko w pobliżu elektrowni nawet niebo jest okablowane.

Trochę się pogubiłem na Powiślu pod Kozienicami. I było gorąco. Dwukrotnie wyprzedzał mnie (gdy się zatrzymywałem) starszy do połowy rozebrany człowiek w białej czapce. Gdy myślałem, że już jest daleko za mną znów zobaczyłem go przed sobą. Jak miejscowy to lepiej zna drogi - pomyślałem. Ale za trzecim razem to był starszy w połowie rozebrany człowiek w białej czapce ale na innym rowerze i w innych spodniach. No więc tak był tam ruch na drogach, że zwróciłem uwagę na jednego człowieka. Kilka samochodów i nic więcej. Warto omijać Kozienice tymi drogami. Kiedyś nawet zastanawiałem się jak zachęcić znajomych do jazdy na rowerze. Ale teraz wiem, że trzeba pokazywać takie miejsca gdzie rowerzystów jest niewielu.
Dalsza droga to przejazd do Słowików i prosto przez Gniewoszów do Puław. Problemem miał być powrót.
Z rozpędu nie wcisnąłem jak należy przycisku wznowienia treningu w Lpbike. Trasa więc zapisała się tylko do Puław.
Dojazd do Dęblina i Stężycy to rutyna ale po drodze było gniazdo bocianie (pod Borowiną), które kiedyś spadło i obserwowałem jak bocian je odbudowywał. Ok. 150 m od niego jest drugie podobne ale opuszczone i od lat nieużywane. Mógł zamieszkać w starym ale wybrał odbudowę.

Ponieważ zawieszono ruch pociągów na odcinku Garwolin - Dęblin musiałem gnać na pociąg do Garwolina. Użyłem map Google licząc na jakąś krótszą trasę. Gdybym nie liczył pojechałbym przez Maciejowice. Ale tak ciekawie wyglądała propozycja Google... Było rzeczywiście ładnie ale nie zawsze dało się jechać. Piach.

Ten kawałek, przed Sobolewem zakończył się drogą brukowaną "kocimi łbami" w miejscowości Godzisz. Był tam też drewniany most nad strumieniem. Ładnie i coraz później.

Za Sobolewem znów zjazd na drogę gruntową. Początek ciekawy.

Ale dalej nie było już tak fajnie.

To kolejne kilometry przedreptane. I dopiero na asfalcie w Nowym Helenowie mogłem przyspieszyć i stanąć by popatrzeć na owce.

Tak więc część trasy, która miała być jak najkrótsza okazała się być trasą pieszą. Na zrzucić ekranu to trasa zaznaczona na niebiesko. Na szaro jest ta, którą pojechałbym bez pomocy Google i wtedy może bym zdążył nawet na wcześniejszy pociąg niż celowałem. Przejazd do Puławy (nie chciałem czekać 2 godziny na peronie) też okazał się być trasą przez piaskownicę. Pojechałem po asfalcie spod stacji w Garwolinie do Krystyny. Dalej, do Starej Huty i jeszcze dalej, do Łucznicy jechałem w zapadającym zmroku, przez las, po drogach gruntowych, miejscami trudno przejezdnych. Planowałem jazdę do samej Warszawy ale na piachu znów straciłem czas. Ostatecznie więc wylądowałem w Pilawie zakładając, że na własnych kołach nie dojadę do domu wcześniej niż w 2 godziny. Koleje Mazowieckie postanowiły mnie zaskoczyć i zamiast 1 godziny musiałem poczekać na pociąg o pół godziny dłużej (opóźnienie jeszcze wzrosło podczas jazdy). Czas ten wykorzystałem m.in. do sprawdzenia daty przydatności na butelce 7UP zakupionej w Łaskarzewie. Dziwny smak napoju mógł być zupełnie zwykły jeszcze w styczniu tego roku. Może nieszczęścia chodzą parami ale ja odniosłem wrażenie, że tych par było dziś kilka.

Do domu dojechałem po północy, to znacznie później niż chciałem. Nawet przejazd ze stacji do domu zapisał się już z datą dnia następnego.
  • DST 258.23km
  • Teren 10.00km
  • Czas 12:23
  • VAVG 20.85km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 31 maja 2017 Kategoria ponad 10 godzin

128

Plan: Wyjazd do Małkini pociągiem i jazda do Drohiczyna i do najbliższego mostu, żeby przejechać też przez Ruską Stronę, czyli dawną część Drohiczyna. Następnie wzdłuż Bugu powrót do Warszawy.
Plan ten został odrzucony po zapoznaniu się z prognozami pogody. W tych okolicach miało padać przed południem.

Inny plan. Wyjazd do Dęblina pociągiem i jazda do Nietuliska Fabrycznego, do ruin walcowni żelaza. Prognozy mówiły, że tam nie będzie padać. Nie sprawdziłem jaka pogoda będzie po drodze. Błędy wpływają najmocniej na nasze życie, ponieważ ich konsekwencje są niespodziewane. Mogę powiedzieć, gdy moknę na deszczu, że to nie ja. To jednak ja i to mokry ja i mówienie nic nie zmieni. Plan przewidywał też powrót do Warszawy na rowerze ale wiatr był przeciwny i musiałem się z nim zgodzić.

Z pociągu wysiadłem przy ładnej pogodzie, a okoliczne budynki zapewniały skuteczną ochronę przed wiatrem. Wciąż nie wiedziałem...

... nie wiedziałem jak wiele się zmieni. A już przy forcie Borek widziałem, jak świat się zmienia. Wejście do fortu było bowiem zagrodzone, czego nigdy wcześniej nie widziałem.

Okazało się, że ogrodzenie z patyków jest wzmocnione drutem elektrycznego pastucha. Teren samego fortu jest teraz wykarczowany, nie ma gęstych krzaków. Teraz jest to... pastwisko.

Same drogi urzekały. Lato w pełni.


Na trasie znalazł się Czarnolas. Ten od Kochanowskiego. Nic ciekawego. Jest park i dworek. A z dworu Kochanowskiego jest kawałek futryny albo kominka leżący przy drodze. Cała reszta nawet nie udaje rekonstrukcji.

Już wiedziałem, że wiatr mi da w kość. Nie dmuchał na wprost. Nie na wszystkich odcinkach ale zawsze było pod wiatr. Początkowo tylko miałem nadzieję, że ma on związek z burzowymi chmurami, które przemykały po niebie. Nawet jak padał deszcz to gdzieś dalej, lub wcześniej.

Jechałem przez tereny nieraz już przeze mnie rozjechane. Ale jechałem drogami, których nie znałem. W ostatnich latach przybyło wiele asfaltu. Dlatego wszystko było dla mnie nowe. I przez to ciekawe. Choćby ta droga. Droga do Babina ze Starego Zamościa.

Przy niej znalazłem zaskakującą figurę. Pomieszanie symboli i pomysłowości.

W drodze do Ciepielowa przejeżdżałem przez dolinę Zwolenki. Podobała mi się przeprawa nad Zwolenką w Chotczy. Ale tutaj też było ładnie.

Na odcinku Tymienica - Ciepielów złapał mnie deszcz. Deszcz i grad. Zero szans na ukrycie się. W kilka minut byłem całkowicie przemoknięty. Myślałem o znajomym z Ciepielowa, który opowiadał mi, że pod Ciepielowem jest jakaś anomalia, która sprawia, że na sporym terenie niemal nie pada tam deszcz. Że nawet chmury się w tym miejscu nie zbierają. Gdy to mówił przypomniałem sobie jak w nocy otoczony burzami stałem pod Ciepielowem patrząc w ugwieżdżone niebo. Teraz chciałem mu się pokazać przemoczony i zapytać ile w tym jest prawdy. Przeszło mi gdy dojechałem do Ciepielowa. Suchego i w pełnym słońcu. W Ciepielowie rzeczywiście nie padało, a ja byłem tylko przemoczonym posłańcem złej aury.
W Ciepielowie podjechałem do synagogi. Sprzedana kilka lat temu powinna się zmieniać. I chyba się zmieni ale w kupę cegieł. Już nawet nie ma folii pokrywającej deski dachu.

Kolejnym miejscem w którym się zatrzymałem było Sienno. Miałem problem z przypomnieniem sobie, gdzie w Siennie znajduje się kirkut ale rozpoznałem dom narożny przy drodze prowadzącej do tego cmentarza. Gdy dojechałem z domu naprzeciwko wyszedł pies, którego też pamiętałem. Już stary, z bielmem na oczach. Czas płynie. Ale pomnikowa brama na cmentarz nadal stoi, tylko trawa jest wyższa niż kiedyś.

Na osiemdziesiątym siódmym kilometrze wjechałem do województwa świętokrzyskiego. Tutaj było inaczej. Nawet wiatr wiał trochę inaczej (naiwnie myślałem, że chodzi o miejsce). Bocznymi drogami dojechałem do celu. Byłem u podnóża Gór Świętokrzyskich. Zatęskniłem trochę za błądzeniem, a czas pędził.

Same ruiny walcowni to może nie wszystko. Tutaj są też rzeźby. Od lat. Teraz i one wyglądają inaczej niż kiedyś. Pojawiła się na nich "patyna". Moje ulubione.


Już nie myślałem o pedałowaniu do Warszawy. Było późno. Nie miałem ochoty na jazdę w nocy, także dlatego, że byłem za cienko ubrany. Za to miałem mało czasu na powrót do Dęblina. Ostatni pociąg o 21:25. Musiałem się sprężać. Ale...
Wiatr przeszkadzał. On nie wiał inaczej w województwie świętokrzyskim. On zmienił trochę kierunek. Wystarczająco mocno zmienił by znów utrudniać jazdę.
W drodze do Sienna zjechałem na moment z trasy by zobaczyć miejsce pamięci narodowej. Miejsce to okazało się niezbyt interesujące. Może tylko informacja o żołnierzu AK walczącym w 1946 roku zwróciła moją uwagę (AK rozwiązano na początku 1945 r.). Więcej uwagi poświęciłem... konwaliom.

Wracałem tą samą trasą jaką już przejechałem wcześniej. I znów miałem pod wiatr. Wiatr coraz słabszy na szczęście. Ale jednak miałem wątpliwości, czy uda mi się dojechać na czas. W miejscowości Wielgie zatrzymałem się na moment by zrobić zdjęcie dawnemu (chyba) młynowi.

Zasuwałem jak nigdy. Pod Czarnolasem pomógł mi jakiś pies. Żeby mnie nie dogonił musiałem jechać ponad 30 km/h. Taki doping. I udało się. Udało się wrócić jeszcze tego samego dnia i następnego dnia pojechać do pracy. A gdybym jednak pojechał do Drohiczyna? To jakby było? Pewnie inaczej.


  • DST 215.60km
  • Czas 10:06
  • VAVG 21.35km/h
  • Sprzęt Klasyk
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 maja 2017 Kategoria ponad 10 godzin

94

Chciałem coś sprawdzić. Dawno nie jeździłem na długich dystansach. Najwięcej chyba było 170 km? Chyba. Chciałem sprawdzić czy jeszcze daję radę. Trasę wymyśliłem sobie sentymentalną i może byłaby taka do końca gdybym się nie gubił i nie wjeżdżał w jakieś drogi z ciekawości. W sumie więc wyszło jak zwykle inaczej niż planowałem. Ale przynajmniej cel się zgadzał nawet gdy kierunek nie zawsze...
Do samej Kołbieli pojechałem z grubsza tak jak planowałem. Z grubsza, ponieważ podczas jazdy uświadomiłem sobie, że ani nie nasmarowałem łańcucha, ani nie wziąłem nic do smarowania. To jeszcze nic. Zaraz też odkryłem, że przestała mi działać przednia przerzutka, z którą mam problemy od zimy. W tym drugim przypadku miałem nadzieję, że intensywne smarowanie coś zmieni. Wypatrywałem więc stacji benzynowych i bardzo się zdziwiłem, że nie ma w nich smarowideł w spreju. Jest WD40. Ale toto nie smaruje. Ostatecznie w Kołbieli, w sklepie spożywczym kupiłem jakiś wynalazek, którego mocnymi stronami były aplikator i duża siła z jaką to cudo pryskało. Po parokrotnym przedmuchaniu tym czymś przerzutka zaczęła pracować normalnie i nawet zrzucała łańcuch na najmniejszą tarczę, czego już się po niej nie spodziewałem. A zanim dojechałem do Kołbieli dwukrotnie jechałem w deszczu. Prognozy zapowiadały poprawę pogody w godzinach 9 - 15 i to się sprawdziło.
Za Kołbielą, w Sufczynie, chciałem sfotografować bociana na mokrej łące. Biedak jednak uznał, że stanowię zagrożenie i wolał odlecieć. Po tym postanowiłem więcej tych ptaków nie stresować.

Nieco dalej zapuściłem się w las, choć nie pamiętałem dokąd ta droga prowadzi, a kiedyś już nią jechałem.

Dojechałem do Gocławia i przypomniałem sobie, że to kiedyś był błąd, który właśnie powtórzyłem. Z Gocławia można wyjechać tylko w drogi leśne, których wolałem unikać po ostatnich deszczach. Można było też dojechać do drogi krajowej, na co nie miałem ochoty. Wypadało więc pojechać najbliższą drogą w stronę Parysowa. Tym samym zrezygnowałem z przejazdu przez Stoczek Łukowski. Droga okazała się całkiem przyjemna. Przez kilka kilometrów biegła przez las.
Po przejechaniu przez Parysów musiałem stanąć by napatrzeć się na łąki.

Dalej też było ładnie. A nieodłącznym elementem ładnych widoków jest mniszek polny.

Mimo danej sobie obietnicy nie straszenia bocianów jeszcze raz podjąłem próbę sfotografowania tego ptaka podczas "wypasu". I znowu bociek się zestresował i odleciał ale zdążyłem.

W stawach w Mysłowie wysoki poziom wody. Wszędzie jest wysoki ale tutaj jak tak dalej pójdzie to i ryby się utopią.

Po pierwszej setce popełniłem błąd. Po setce to mogło się zdarzyć. Nie bez powodu po setce nie można prowadzić pojazdów. Ja zamiast w prawo zakręciłem w lewo. Niby nic, ale pojechałbym do Łukowa zamiast do Jeziorzan. Po korekcie zrobiłem zdjęcie tablicy z nazwą mijanej miejscowości. Nie jest popularna tak jak wcześniej mijane Jagodne, które jest podobne do innego Jagodnego, które znam lepiej.

W miejscowości Radoryż Smolany zaintrygował mnie jeden budynek. Znajduje się w pobliżu "Zespołu szkół" i będę musiał chyba kiedyś ten zespół zobaczyć, bo może być ciekawy.

W pobliskiej Krzywdzie darowałem sobie tym razem oglądanie dworu, za to bliżej centrum zrobiłem sobie przerwę na jedzenie batonika i ruszyłem w stronę Adamowa. Po drodze mijałem farmę słoneczną. Widok rzadszy od farm wiatrowych.

Adamów był oflagowany. Przy głównej drodze i na rynku, na słupach wisiały flagi narodowe i flagi Adamowa. Ta Adamowa wygląda tak:

Cieszyłem się, że stąd mam już tylko 18 km do Jeziorzan. Jednak przerwa w dalszych wyjazdach wpływa na wytrzymałość. Pozostał mi jeszcze mój upór.
W Jeziorzanach ptaki gdzieś tam daleko. To i tak nie jest okres gdy w przelocie zatrzymują się tu stada gęsi. I nie ten okres gdy w pobliskim PGR-ze hodowano tysiące gęsi. Ale łąki zalane. I tak wyglądają nieźle. Lubię tą rzekę. Zjeździłem ją chyba na całej długości i po obu brzegach. Jeszcze trzysta lat temu była rzeką żeglowną.

Dalsza droga... Miałem jechać do Michowa. Ale na horyzoncie były ciemne chmury, a wiatr zaczął poważnie dokuczać. W ostatnich latach przy drodze Michów - Kurów stanęło trochę wiatraków. Widziałem je znad Wieprza. Pracowały, a ja nie miałem ochoty doświadczać na sobie tej mocy, która wytwarza prąd. Pojechałem gruntowymi i bocznymi drogami do Baranowa. Wciąłem się też w Zagóździu w wesele. Mały tłum gości czekał. Orkiestra na drodze. Za wsią, w lesie droga zatarasowana gałęziami. Ktoś czekał by od młodych pobrać okup. Tradycje. Dla mnie ważniejszy był las i jego cień, i osłona od wiatru. Tak samo zamierzałem lasem mknąć do Żyrzyna. Nie do końca, bo tak się nie da. Już gdy byłem na odkrytym terenie usłyszałem grzmoty. Burza. Gdzieś wysoko. Gdzieś niedaleko. Ale nie nade mną.
Ponieważ teraz ruszyły budowy trasy S17 (w Żyrzynie też) i obwodnicy Puław, musiałem przebić się przez lasy. to właśnie gdy byłem w lesie zaczął padać deszcz. Drobny. Ale korzenie drzew już były śliskie.
Za Zakładami Azotowymi, przy ścieżce rowerowej jeszcze są zawilce. Dużo. Zaraz też będą konwalie. Ale zawilce w deszczu i słońcu na raz wyglądają tak:

Po kawie i większym deszczu ruszyłem do Dęblina na pociąg. Ze względu na kałuże i samochody zdecydowałem się nie jechać najkrótszą drogą. Tak więc znów była ścieżka rowerowa w lesie, a później zaryzykowałem przejazd wzdłuż torów do Gołębia. Przy ZA jeszcze błoto, tam ziemia jest za bardzo zmaltretowana przez sprzęt ciężki by odzyskała swoją strukturę i wchłaniała wodę.

Ale po 200 metrach już jest całkiem fajnie. I nie było jeszcze zbyt ślisko i zbyt mokro.

Był czas gdy tłukli się tu na motocyklach. Niszczyli nawierzchnię, hałasowali i zganiali rowerzystów z drogi. Drogi, którą biegną szlaki turystyczne pieszy i rowerowy. Na szczęście po początkowych patrolach leśników (chyba ich poinformowano o tym co się tu dzieje) pojawił się szlaban i sytuacja się uspokoiła.
Dalsza droga to już asfalt. Trochę dziurawy ale jeszcze jest. Domów przy torach jest niewiele. Za to są tu kozy. Dzisiaj tylko dwie, kiedyś to stadko było większe.

Ponieważ miałem jeszcze trochę czasu, mogłem sobie pozwolić na przejazd przez Niebrzegów. Tutaj też widać, że Wieprz ma za dużo wody. Ale bywało gorzej. Bywało, że Niebrzegów był zalany.

W Dęblinie jeszcze tylko tradycyjna fotka fortu Mierzwiączka i zaraz dworzec.
Terasa do dworca w Dęblinie:

Nocna i mokra (tutaj zmokłem) trasa z dworca do domu:

  • DST 222.50km
  • Teren 7.00km
  • Czas 10:40
  • VAVG 20.86km/h
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 16 września 2016 Kategoria ponad 10 godzin

87

https://www.endomondo.com/users/10143080/workouts/...
Wtorek, 28 czerwca 2016 Kategoria ponad 10 godzin

41

https://www.endomondo.com/users/10143080/workouts/...

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl