Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2013

Dystans całkowity:1620.45 km (w terenie 73.00 km; 4.50%)
Czas w ruchu:80:21
Średnia prędkość:20.17 km/h
Maksymalna prędkość:55.01 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:124.65 km i 6h 10m
Więcej statystyk
Piątek, 31 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Ominąć centrum Gliwic

Przed jazdą z Rybnika do Puław chciałem sprawdzić jak można przebić się do Tarnowskich Gór omijając centrum Gliwic. Co prawda w niedzielę (bo na niedzielę planowałem start) mogło być w centrum Gliwic spokojnie to jednak profilaktycznie wolałem poszukać objazdu, a raczej sprawdzić czy ten wybrany na mapach jest przejezdny. Miałem też kupić dętkę. Gdy wybierałem się w drogę odkryłem, że wszystkie dętki zapasowe - kupione w zimie - właśnie mam na obręczach.

Dzień z początku był deszczowy. Najpierw więc pojechałem drogą której zupełnie nie znałem. Chciałem zobaczyć dokąd zaprowadzi mnie żółty szlak. W ten sposób dojechałem do studzienki w Jankowicach.



Miałem stąd kilka dróg gruntowych ale jeszcze trochę padało i nie chciałem tak na samym początku dnia się zgubić. Wróciłem więc do Jankowic. Deszcz już prawie się skończył. Jedno zdjęcie jankowickiego kościoła i jazda do centrum Rybnika.



Nie bez błądzenia przejechałem nad Jezioro Rybnickie. Zaintrygowały mnie znaki szlaku rowerowego wskazujące teren z zakazem wjazdu. W zasadzie nie powinienem się dziwić. To w Rybniku widziałem po raz pierwszy znaki zakazu wjazdu do lasów z adnotacją, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerów oraz chodniki ze znakiem drogi dla pieszych z adnotacją, że nie dotyczą rowerów. Teraz przez furtkę wjechałem na zaporę.



Do tego miejsca dojechałem szlakiem rowerowym wytyczonym przy brzegu jeziora. Musiałem tak pojechać. Mapa googli choć zaznaczyłem jej wytyczanie trasy dla roweru i te szlaki ma naniesione jednak je omijała. Chyba tylko ze względu na błoto i kałuże. A może jeszcze dlatego, że w paru miejscach szlak było rozkopywany? Zasypując nie odtwarza się nawierzchni tylko wrzuca się i udeptuje to co koparka wykopała. W ten sposób w tych miejscach po wykopach droga przypomina bagno. Jak mi się zdaje drogi te były i są jakoś w większej części utwardzone.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. I zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie... Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)



Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko - wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór - chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa - migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.



Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów.



Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego - pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.



Wracając do Rybnika częściowo znów zahaczyłem o ścieżki rowerowe ale jakoś te kałuże mnie do nich nie przekonują, że tak jest przyjemniej.



A w samym Rybniku znów pobłądziłem. Dzięki temu trafiłem pod sklep rowerowy. Mieli dętki 28" z zaworem Presta. Nie wiem tylko czy nadają się do opon 622x32C. Na opakowaniu podano większe szerokości ale to i tak ma być na ratunek w przypadku awarii, a wtedy nawet nie będę mógł nabić dętki do ciśnień jakie są najlepsze do jazdy. Może więc nie będzie to przeszkadzać. Najważniejsze, że miałem dętkę i wiedziałem mniej więcej jak wyjechać w stronę Tarnowskich Gór z ominięciem najruchliwszych dróg.

  • DST 102.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 06:08
  • VAVG 16.73km/h
  • VMAX 40.85km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 30 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Do Rybnika

Wybrałem się do Rybnika. Pociągiem. Ale z rowerem. Przez zaparowane szyby pociągu niewiele było widać i być może dlatego wysiadłem zamiast w Zabrzu zamiast w Gliwicach. Akurat planu Zabrza z sobą nie miałem. Ranek w deszczowy świąteczny dzień. Ulice puste. Pokręciłem się trochę po centrum szukając drogowskazu do Gliwic. Dopiero w samych Gliwicach znalazłem się na drogach znanych i już mogłem się rozpędzić. Droga główna niemal pusta. Ale zwracałem uwagę na dziwnie zachowujące się samochody. To były samochody "nauki jazdy". Wyprzedzały mnie tylko gdy miały dla siebie wolną całą jezdnię. Parę razy jechały więc za mną dość długo czekając na wolny drugi pas. To miłe ale jeszcze się do czegoś takiego nie przyzwyczaiłem. I jeszcze jednak rzecz, która mnie na Śląsku zawsze zaskakuje - samochody zatrzymujące się by przepuścić oczekującego na pasach pieszego lub rowerzystę. I chociaż przestało padać gdy dojechałem do Gliwic i jechałem drogami na których były kałuże (w samych Gliwicach i w Rybniku) ani razu nie zostałem ochlapany. To jednak jest trochę inny świat.
  • DST 51.05km
  • Czas 03:16
  • VAVG 15.63km/h
  • VMAX 47.22km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 29 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zmiany

Podczas tego urlopu nie planowałem korzystania z kolei. Nawet nie było takiej potrzeby. Do 4 czerwca miałem tylko kręcić się w pobliżu Puław. A później gdzie oczy poniosą. Tak miało być. Zmiana wynika z pewnej tradycji, która miała być tego roku zarzucona. Chodzi o ognisko u _hipci w rocznicę powstania forum htp://eksploratorzy.com.pl . Rocznica czwarta. Na dwóch byłem w Rybniku. A teraz decyzja o ognisku zapadła na tyle nagle, że na forum posypały się deklaracje nie przybycia. Ja nie odpuszczam. Choć to akurat przypadek, że biorę urlop akurat w okresie gdy jest ta rocznica to jednak czas mam. Może dlatego, że tak jak lubię turystykę niezorganizowaną tak i wypoczywam gdy czas mam niezaplanowany.

Początkowo chciałem w obie strony jechać na rowerze z namiotem. Ale ludzie rozsądniejsi ode mnie wytłumaczyli mi, że jeżeli jadę w celach towarzyskich to mam przyjechać na dłużej i nie padać na twarz gdy wszyscy będą się bawić. Dlatego pojadę w jedną stronę. Na twarz padnę po powrocie, bo ten będzie na własnych dwóch kółkach. A na miejscu pogada się o cmentarzach, poezji, sensie życia i innych pierdołach.

Wyjazd jutro. Bardzo wcześnie rano. Nie biorę namiotu. Będą tylko dwie małe sakwy. Przygotowany już do drogi przedni bagażnik trzeba zdjąć - nie wiadomo czy nie będzie zawadzał w pociągu. Ale najpierw trochę pojeździć. Np po to by zobaczyć czy samochody rzeczywiście przeniosły się z dawnej siedemnastki na tą nową. Podobno sklepikarze już narzekają. Czy to znaczy, że po drodze Garbów - Kurów można jeździć na rolkach? Raz tylko trafiłem na jeden fragment bez samochodów - droga była zamknięta po jakimś śmiertelnym wypadku. Rowerzysty nie zatrzymywali. Mogłem jeździć zygzakiem przez te 5 km jakie miałem wtedy do przejechania przed zjazdem. Najlepiej do Kurowa pojechać przez... Bobrowniki i Baranów :) . Co z tego, że to w drugą stronę? Tak jest lepiej. Najpierw zapuściłem się w drogę szutrową w lesie obok Zakładów Azotowych. Znów nie sprawdziłem ile to kilometrów. Zakładam, że 10 choć raczej więcej. No i liczę to jak drogę gruntową, a przecież lepiej się po tym jechało niż po asfalcie na wielu okolicznych drogach.



W Niebrzegowie z mostu rzuciłem obiektywem w pasące się zwierzaki.



Jak tylko schowałem aparat dwa metry nade mną przeleciał łabądź. Nie przepadam za tymi ptakami ale jak takie coś mam tuż nad głową czuję się jak smoleńska brzoza. A lotnisko blisko. Samoloty hałasują.

Dalsza trasa dość tradycyjna: Sarny, Białki, Ułęż i zjazd z głównej drogi do Drążgowa. Po drodze trochę mokradeł przy drodze. Dziś kwitły głównie na żółto.



W Drążgowie była kiedyś parafia, kościół i cmentarz. Cmentarz podobno jest nadal. Zabytkowy. Ale nie wiem czy na jego terenie jest choć jeden nagrobek. Nawet nie wiem na pewno czy to jest to miejsce, które sam wytypowałem na cmentarz. Nie mam szczęścia do ludzi w tej okolicy. Jakoś nie spotykam nikogo, kogo mógłbym zapytać. W pobliżu są łąki. Co prawda woda w Wieprzu opadła ale deszcz niespokojne też dodały coś od siebie.



Z Baranowa pojechałem najkrótszą drogą do Żyrzyna ale nie do końca. Tą drogę przecina w Żerdzi inna, którą nigdy nie jechałem w lewo. Dziś pojechałem. Gdy skończył się asfalt szkoda było wracać. Drogą gruntową do Żyrzyna jest około 1 km. Kałuże dawało się ominąć. Rower się nie zapadał. W sumie fajnie. Dlatego w Żyrzynie po zaopatrzeniu się w jakiś napój, postanowiłem przebić się drogami gruntowymi do Woli Osińskiej. I tu już nie było fajnie. Ze 100 m łącznie musiałem przejść. Rower upaprany niemiłosiernie. Ja też. Piach w butach. A wydawało się, że jak jest po deszczu to i po piachu da się jeździć. W większej części się dało. Ale była jeszcze ta część mniejsza. Po wjechaniu na asfalt, w lesie, rower trochę opłukałem wodą z mokradeł (przydała się pusta butelka dla której nie znalazłem kosza). A dalej już tylko asfalt, asfalt i asfalt. Co mi przypomniało, że znajomy kupił opony Schwalbe Marathon do swojej szosy i nie weszły mu pod szczęki hamulców. Mówił, że tanio sprzeda. A ja przecież mam jechać po asfalcie. Może warto sprawdzić jak się na tym jeździ? Zanim założyłem Schwalbe Marathon Tour Plus śmigałem na Durano Plus tego samego producenta. Fajnie było tylko parę razy gwałtownie wtulałem się w ziemię i trawę gdy przez zapomnienie za szybko wjeżdżałem na drogi gruntowe. Te Marathony może też nie nadają się w teren ale na asfalt na pewno będę lesze od tego na czym jeżdżę. Po krótkiej rozmowie telefonicznej już byłem umówiony na odbiór gdy będę przejeżdżał w pobliżu. Czyli na zaraz. Z wiaduktu nad nową drogą widziałem, że S17 nie jest zapchana ale stara siedemnastka jak nigdy świeci pustkami. Można przejść na drugą stronę bez czekania na dziurę w sznurze samochodów (czasami ładowałem się na siłę i jeszcze przeprowadzałem dzieci przy okazji). Podoba mi się. Ale pewnie nikt tej drogi nie będzie remontował jak już pojawią się dziury. Już są.

W domu zdjąłem bagażnik i gdy zmieniałem opony po raz drugi w życiu widziałem zawór dętki lecący w kosmos. Poprzednio chyba też była to dętka Continentala. Napompowana była poniżej maksymalnych wartości podanych przez producenta obręczy (Mavic) i producenta opon (Schwalbe). Jak myślę dętka też to ciśnienie spokojnie wytrzymuje. Problemem jest tylko to jak osadzone są zawory presta. Gdybym nie ruszył plastikowej osłony nic by się nie stało. A tak syk i zawór z osłoną walnął w niski sufit piwnicy. Dętka do kosza. Ale mam jeszcze kilka w zapasie. Schwalbe. Z nimi jeszcze nie miałem takich przygód. Co nie znaczy, że się nigdy nie zdarzą.

Przegadany ten wyjazd. Więcej pojeżdżę pewnie dopiero 2 i 3 czerwca wracając do Puław z Rybnika. W Endomondo znów nie wciskałem pauzy podczas postojów. Celowo. Zapomniałbym znów wystartować. A wersja dla Symbiana nie ma autopauzy.

  • DST 85.32km
  • Teren 13.00km
  • Czas 04:14
  • VAVG 20.15km/h
  • VMAX 36.41km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

S17 dla rowerów

Głównym celem tego wyskoku był przejazd po gotowym już chyba odcinku S17. Ta trasa odciąży drogi którymi czasami jeżdżę przez Garbów, Markuszów i Kurów. Rowery miały być wpuszczane od godziny 10. Deszcz planowano na godzinę 11 lub 12. Wypadało więc przejechać szybko i wracać. Czyli przed dziesiątą najlepiej było pojechać na drugi koniec drogi tak by po niej wracać w stronę Puław. Tak przy okazji chciałem sprawdzić jak działa aplikacja Endomondo. Od początku wiedziałem, że nie będę w niej wciskać pauzy – zapomniałbym ją ponownie uruchomić. Do tego nie wiedziałem czy telefon złapie sygnał GPS leżąc w torbie i czy się nie rozładuje mu bateria (ładowana w piątek rano). Zacząłem od… ścieżki rowerowej, którą obiecywałem sobie nie jeździć. I rzeczywiście nie pojechałem. Dojechałem blisko jej końca w Bochotnicy po asfalcie. Podobno już można przejechać przez Bystrą na drugi brzeg. Ale ta ścieżka nie wygląda na skończoną.



Mówiono mi o jakiejś kładce po której przejeżdża się na drugi brzeg. Wszedłem na wał by sprawdzić jak to wygląda. Jest to najwyraźniej jeszcze teren budowy. Nie pojechałem tam rowerem.



Zawróciłem do drogi asfaltowej. Po drodze pojedyncze maki. Ale już jest ich wiele. To chyba znak, że wiosna się kończy.



W Bochotnicy skierowałem się na podjazd w stronę Opola Lubelskiego. Około 700 m. Nachylenie 7 % czyli bez górskich rewelacji. Spokojnie wspinałem się pod górę by nie paść przed szczytem. Na drodze do Niezabitowa też było kilka podjazdów ale już krótszych, prawie bez znaczenia. Tylko patrząc na znaki informujące o wybojach zastanawiałem się czy nie byłoby taniej stawiać znaki informujące o braku wybojów. Pewnie nie. Bo gdy odbiłem do Obliźniaka już miałem równy asfalt. Podobnie z Obliźniaka do Kolonii Niezabitów. Do Obliźniaka odbiłem z przyczyny oczywistej – nigdy tam nie byłem. Za to słyszałem kiedyś opowieść klezmera, który grał tam na jakimś weselu w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Mówił, że jest to zupełny koniec świata. Jak na koniec świata jest tam wręcz rewelacyjnie. Gdy dojechałem do drogi Poniatowa – Wąwolnica zwróciłem uwagę, że mam jakąś drogę na wprost. I znów: wjechałem bo nigdy tam nie byłem. Droga równa, wąska, kończy się na skrzyżowaniu z drogą gruntową. Ale tej gruntowej jest nagle może 40 m i znów asfalt do skrzyżowania z drogą Niezabitów – Bełżyce. To przy tej drodze, w Łubkach zauważyłem jesienią znak wskazujący zabytkowy dworek. Teraz tam pojechałem. I okazało się, że dworek widać z drogi tylko jego tył jakoś z dworkiem mi się nie kojarzył.

Front (szkoła, przedszkole):



Tył widoczny z drogi.



Kolejna miejscowość na trasie to Wojciechów. Tu jest już parokrotnie odwiedzana przeze mnie "wieża ariańska" z muzeum kowalstwa w którym jeszcze nie byłem (chyba). Z drogi którą jechałem tej wieży wiele nie widać.



A stałem robiąc to zdjęcie nieopodal figury przydrożnej która mnie intryguje. Brakuje na niej inskrypcji. Nie wiem więc kiedy została postawiona. Wydaje się jednak, że stoi na kopcu. Może tylko mi się zdaje. To chyba jakieś skrzywienie, że wszędzie doszukuję się cmentarzy. Ale będę musiał poszukać informacji bo ile razy tędy przejeżdżam tyle razy wraca pytanie: czy to nie jest cmentarz epidemiczny?



Jadąc z Wojciechowa w stronę Miłocina mijałem kilka patroli policji. Trzy samochody pojechały w tą stronę co i ja. Dwa w przeciwną. Nie wiem czy miało to związek z przejazdem do Nałęczowa większej grupy rowerzystów z Lublina. Mieli jechać. Mieli też przejechać siedemnastką ku której jechałem. Im bliżej Bogucina, tym więcej rowerów na drodze. Trochę się zaplątałem i musiałem przejechać przez Pociechę po uczęszczanej trasie 12/17 do Lublina. Ale nie daleko. W Bogucinie był wjazd dla rowerów na nową drogę. Wyczekiwaną od lat obwodnicę Garbowa, Markuszowa i Kurowa. Wjazd tylko dla rowerów :) . Ta cisza… To jej ostatnie dni w tym miejscu. Ekrany niewiele pomogą.



Budowniczy obiecywali piękne widoki. I one są gdy nie ma ekranów.



Wiedziałem, że w stronę przeciwną jechać będzie zorganizowana grupa rowerzystów z Puław. Mają na fejsie swój fanpage. Grunt, że wiedziałem i wypatrywałem znanych mi ze zdjęć twarzy. Zobaczyłem. Zrobiłem zdjęcie i podjechałem się przedstawić. W końcu to, że ich "lubię" na fejsie nic nie znaczy.



Może tłumów na trasie nie było. Ale i tak od pozdrawiania jadących można było się zmęczyć :) Nie wszyscy odpowiadali. Młodzi szosowcy tradycyjnie nie, również nastolatki "pci menskiej" w strojach cywilnych. I jeszcze kilku nie pasujących do tych kategorii. Jechało się bajecznie. Przynajmniej w tą stronę w którą jechać chciałem. Tylko na jednym łagodnym podjeździe zwolniłem do 28 km/h. A tak 31 – 37 km/h. Wiatr pchał. Jadący w przeciwną stronę mieli więcej czasu na oglądanie drogi i okolic. Ostatnie kilometry siedemnastki były przegadane. Dogonił mnie wyprzedzony wcześniej rowerzysta w kurtce z napisem MTB Mazovia i pogadaliśmy o szlakach w Górkach Parchackich. Mówił o jakimś planowanym rajdzie ale chyba nie chodziło o ten który już zaraz ma się zacząć lub już trwa. Jak myślę chodziło o jakąś grupę rowerzystów z Lublina. Polecałem mu szlak zielony ale zapomniałem dodać, że to szlak pieszy. Może się domyśli? On parę razy łączy się ze szlakami rowerowymi ale w innych chyba kolorach. Sam nie wiem. Nie planuję tras po szlakach. Czasami tylko zwracam uwagę na to, że te szlaki są akurat na mojej trasie.



Na zdjęciu powyżej jest przedostatni wiadukt. Jeszcze parę kilometrów i koniec gładkiego asfaltu bez samochodów. Mogliby więcej robić takich ścieżek rowerowych. Po uczęszczanej siedemnastce przejechałem ok. 100 m i odbiłem do lasu. Tam po 700 m drogi szutrowej też jest asfalt. I zielony szlak rowerowy. Wystarczyło te 100 m w towarzystwie samochodów bym nie zastanawiał się nawet nad przejazdem i przejściem przez błoto do drogi która wydała mi się równie dobra jak przejechane 27 km nowiutkiego asfaltu.



Wkrótce znów byłem na siedemnastce ale na krótko i na odcinku z poboczem. A później Borysów, Bałtów i jazda przez lasy. Niewiele tego. Trochę ponad 3 km. Może szlakiem rowerowym więcej ale wiele osób jeździ przez las skrótem. No i są te fajne rowerowe ścieżki obok dróg gruntowych w których rowery się zakopują.



Zapowiadany na okolice południa deszcz najwyraźniej się opóźniał. I całe szczęście. Z przeciwdeszczowych ciuchów miałem z sobą tylko kamizelkę nieprzemakalną jedynie od przodu. Już pod ciemnymi chmurami przejechałem obok Zakładów Azotowych i tradycyjnie jak w dni robocze ścieżką rowerową do miasta. W pobliżu stacji kolejowej Puławy Chemia chyba mijałem Kamila ale wyglądało to na wycieczkę rodzinną więc nie zapytałem. Zaraz zaczęło grzmieć i może po pół godzinie spadł deszcz. Zdążyłem. Wielu rowerzystów dziś nie miało tyle szczęścia.

Co do Endomondo – telefon rozładował się dopiero w domu. Trasa złapana raczej poprawnie. Tylko ta średnia… Postoje też w nią weszły. Licznik roweru pokazuje, że rower poruszał się przez 4 godziny i 38 minut. Na dłuższe wyjazdy toto się nie nadaje. Telefon przyda się np do telefonowania – to funkcja na której najbardziej mi w nim zależy.

  • DST 108.85km
  • Teren 5.00km
  • Czas 04:38
  • VAVG 23.49km/h
  • VMAX 50.05km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Otrzęsiny

Tylko zdawało mi się poprzedniej niedzieli, że już jestem zdrowy i mogę hulać. Szkoda. Ale mam nadzieję, że tym razem mam już to za sobą. Zwłaszcza, że rozpoczyna się urlop. Zaczął się deszczem. Dzisiaj założyłem na przedni widelec bagażnik. Było z tym trochę roboty. Ostatnio był założony dwa lata temu na stary, jeszcze oryginalny widelec TransAlpa. Nowy widelec jest inny. Chyba Crosso nie przewidziało tej grubości - obejmy nie pasowały. Pobawiłem się w podkładanie pod najszersze i trzeba było sprawdzić czy to się na drodze nie rozsypie. Dociążyłem sakwy i wypuściłem się na drogi w miarę możliwości dziurawe. To przyjemne: poczuć znów ciężar pod sobą. Co kilka kilometrów sprawdzałem czy śruby się poluzowały. Raz tylko musiałem dokręcić.

Rower jest gotowy do drogi. Jeszcze tylko pytanie czy pola ryżowe szybko obeschną? Nie chcę ruszać w błota. A jutro jeszcze przejazd S17. Tylko jutro wpuszczą tam rowery. Może wreszcie będzie się przyjemniej jeździło od Kurowa do Garbowa? Ale kto to może wiedzieć? Dzisiaj w Borku pojechałem drogą z betonowych płyt zobaczyć czy bardzo opadła tam woda. Omal nie ogłuchłem gdy przejeżdżało tuż obok mnie chyba 8 motocykli i quadów. Śmigają po nadwiślańskich błotach. Nawet komary nie gryzły gdy przejeżdżali.

Jadąc wzdłuż wału wiślanego musiałem poruszać się za beczkowozem. Przepuszczał tylko rowerzystów jadących z naprzeciwka. Trafiła się akurat jakaś większa wycieczka. A ja za szambelanem bez szans na wyprzedzenie - chyba nie miał lusterek. Zupełnie zdębiałem gdy się zatrzymał i wysiadła z niego kobieta. Coś mi się zdaje, że teraz, gdy już hasła typu "kobiety na traktory" śmieszą właśnie kobiet na traktorach jest więcej. Nic na siłę. Najważniejsze że ostatnie 10 km przed Puławami już jechałem we względnej ciszy. Hałas męczy. Miasto męczy. Praca męczy. I człowiek jest tak zmęczony, że aż go nosi.

  • DST 56.74km
  • Czas 02:42
  • VAVG 21.01km/h
  • VMAX 31.43km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Osłabienie

Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.

Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.



W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.



Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.

Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?



Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.

Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd :) I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.



Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.



Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.

Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.



Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.



W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.



Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.



Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.



Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.

Mapka
  • DST 147.62km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:55
  • VAVG 21.34km/h
  • VMAX 42.52km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zgubiłem się i znalazłem

Kolejny trening. No prawie trening. Poruszałem się. Może więcej niż zwykle w dzień roboczy i dlatego nazywam to treningiem. Tym razem chciałem pomęczyć większe podjazdy niż we wtorek. Najpierw przejazd przez ulicę Piasecznica (podobno mają ją utwardzić).



Z niej zaraz w prawo w moją ulubioną głębocznicę. Podjazd tędy zawsze mnie męczy, a uznałem, że trening ma mnie zmęczyć. Na zdjęciu "najgorsze już za mną".



Na końcu podjazdu nagroda.



Przyjechałem drogą z prawej, jechać mam drogą z lewej. Za plecami Skowieszyn. Na wprost długi wąwóz prowadzący gdzie indziej niż chciałem jechać.



Puławy gdzieś tam daleko.



I radosne widoczki.



A myśli wciąż krążą wokół sobotniego wyjazdu. Problemem są spodziewane w sobotę deszcze. Miejsca do których chcę dotrzeć dzień po intensywnych opadach też będą niedostępne. Wypada ruszyć w nocy, dojechać gdzieś o świcie i jechać dopóki się nie rozpada. Powrót w pelerynie już bez postojów. To wariant wschodni. Wariant zachodni też przewiduje jazdę do świtu i... szybki powrót. Chyba nie powinienem tak się tym przejmować. Za tydzień urlop i jechać będzie można gdzie się chce i kiedy. Ale szkoda mi dnia wolnego. Tak myśląc dojechałem do pomnika przy którym nie powinienem być. Fakt, że chciałem do pomnika ale nie tego. W planie był zjazd do Parchatki i podjazd w Bochotnicy. Tymczasem byłem blisko Celejowa. To zmieniło całkiem moje plany.



Pomknąłem dalej do Stoku. Po drodze mijałem ludzi zebranych pod krzyżem na majówkę. W Stoku już asfaltem do Wąwolnicy. Plan przewidywał dojazd do Nałęczowa. Spojrzałem jednak na zegarek - już miałem być w domu. Odbiłem więc na Drzewce Kolonię (pod krzyżem majówka z udziałem młodzieży) i przez Łopatki (pod kapliczką majówka) dojechałem do Klementowic, Pożoga i zamiast gnać asfaltem uznałem, że jeszcze trochę posłucham ciszy - przejazd polnymi drogami.



Ostatecznie przejechałem więcej niż planowałem. Także więcej w terenie niż chciałem. I nadal nie wiem co z sobotą. Pozostaje obserwować prognozy pogody.

Mapka
  • DST 54.14km
  • Teren 14.00km
  • Czas 02:40
  • VAVG 20.30km/h
  • VMAX 49.61km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zmotywowany więc mały trening

BS motywuje. Od dawna podziwiam ludzi jeżdżących w górach. Sam nie mam tyle mocy by dać radę podjazdom. Przejazdy daniel3ttt-a od dawna wprawiały mnie w podziw i skłoniły do rejestracji na BS. To co ostatnio zrobili wilk i maratonka dało mi kopa. Trzeba potrenować. Prawda, że i tak im nie dorównam. Wymagałoby to wiele wysiłku z mojej strony i rzucenia palenia (na podjazdach wyraźnie brakuje mi powietrza). Na takie poświęcenie jestem zbyt wygodny i leniwy. Ale pojeździć trochę więcej niż tylko codzienne praca-dom? Np dwa razy w tygodniu? Tak do 60 km żeby jeszcze się spokojnie przespać przed pracą (i zarwaną nocą w weekend). To nie pierwsza próba. Już kiedyś tak chciałem i skończyło się po jednym razie (brak czasu). Może tym razem będzie lepiej?

Zaskoczony byłem ilością spotkanych rowerzystów. Na asfalcie uśmiechnięci i odpowiadający na pozdrowienia. Na ścieżce rowerowej nadęci i udający, że nikogo nie widzą. Zdaje się, że pomysł z jazdą ścieżką rowerową był zupełnie nietrafiony. Postaram się tam nie wracać. Ale generalnie postarałem się zaliczyć trochę górek. Nie ma ich zbyt wiele w mojej okolicy. Ale zawsze...

mapka
  • DST 43.99km
  • Czas 01:50
  • VAVG 23.99km/h
  • VMAX 55.01km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Z wizyta w świecie owadów

Z poprzedniego wyjazdu na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie pozostał mi do odwiedzenia Wereszczyn. O miejscowości jeszcze nic nie wiem ale na mapach z okresu międzywojennego są tam zaznaczone cztery cmentarze chrześcijańskie. Na mapach współczesnych są już tylko trzy. Najmniejszy zniknął z map ale na zdjęciach lotniczych jest to zagajnik, a działka nie została włączona do żadnej z sąsiednich. Na mapie więc zniknęły tylko krzyżyki. Od zeszłego roku też przymierzam się do odnalezienia cmentarza wojennego w Starym Orzechowie. Gdzieś w okolicy jeszcze powinien być cmentarz ewangelicki. Tak przynajmniej wynika z informacji zamieszczonych na strona gminy Sosnowica. Tam też są zdjęcia pomników stojących w tych miejscach. To samo dotyczyły cmentarza żydowskiego w Sosnowicy. I chociaż w ubiegłym roku spędziłem wiele czasu krążąc po lesie miałem problem z odnalezieniem tego cmentarza – drewniany słupek z tablicą informacyjną pokazywany przez gminę na zdjęciach już od lat leży i próchnieje. Odnalazłem go przypadkiem, wracając zrezygnowany z lasu. Teraz też spodziewałem się że w Orzechowie mogło się wiele pozmieniać. Jedyna mapa z zaznaczonymi cmentarzami jaką odnalazłem to zdjęcie tablicy z mapą stojącej na rynku w Sosnowicy. Ten sam obrazek był na stronie gminy ale już nie udało mi się go odnaleźć. A strona jest dziwna. Nie tylko zawiera zdjęcia sprzed wielu lat ale też równie stare informacje. Do tego zdjęcia są tylko miniaturkami. Tak jakby ktoś odwalił robotę tylko po to by pokazać, że dział turystyka na stronie istnieje. Ale są gminy które takie działy od lat mają w przygotowaniu. Wracając do tematu trasy… Miałem zajechać w Cycowie w okolice cmentarza żydowskiego. Miałem odwiedzić cmentarz wojenny w lesie koło Izdebna. To zaległości. Ale za mało ich na sensowną trasę dlatego uzupełniłem ją kilkoma cmentarzami, prawdopodobnie ewangelickimi w pobliżu planowanej trasy przejazdu z Cycowa do Trawnik. Dodałem też "mogiłę szwedzką" będący kurhanem sprzed ponad 2 tysięcy lat w pobliżu Sosnowicy. I wystartowałem z Puław skoro świt. Wcześniej nie miało sensu ruszać z powodu rosy – zapowiadało się chodzenie po trawie.

Jechało mi się dziwnie dobrze. Nie wiem czy to po czwartkowym wypadzie? Dość, że jechałem początkowo bardzo szybko jak na moje możliwości. Przy trasach, które mają mieć ponad 200km z zasady jadę ekonomicznie by starczyło sił na powrót. Prognozy pogody od kilku dni niezmiennie pokazywały opady deszczu i ochłodzenie "na jutro". Rano sprawdziłem je jeszcze raz. Tym razem mogłem się spodziewać opadów w nocy, po północy, czyli znów na jutro. Ale miało być gorąco. Bardzo. Dlatego by nie tracić czasu na sklepy po drodze zapakowałem do sakw na drogę 7,75 l napojów. Wróciłem z dwoma litrami i pisząc wciąż popijam z powodu lekkiego odwodnienia ;) Na starcie, około wpół do szóstej, termometr pokazywał 13 stopni. Temperatury wzrastały raczej powoli. Może 15 stopni było gdy stanąłem na moment pod pałacem w Kozłówce.



Zdjęcia pod słońce. Nie lubię takich.

W Lubartowie zamiast od razu pojechać w stronę Chlewisk skoczyłem na rynek. Tam nabyłem coś co nazywane jest pizzą. To taki cebularz z pieczarkami, papryką i żółtym serem. Nasycił mnie na przejazd od Lubartowa do Zienek. A w Lubartowie zatrzymałem się na moment na przeciwko tamtejszego pałacu (znów zdjęcie pod słońce).



Do Uścimowa dojechałem ze średnią prędkością na liczniku ponad 24 km/h. Odkąd zacząłem zwracać uwagę na ten parametr (czyli od 2 miesięcy) był to wynik rekordowy. Od tego momentu już ta prędkość miała maleć – rozpoczynałem poszukiwania. Jeszcze tylko postój przy cmentarzu wojennym w Uścimowie przy rozjeździe. W prawo Nowy Orzechów, w lewo Stary Orzechów. Cmentarz odkryto podczas budowy drogi. Na środku skrzyżowania pozostawiono kopiec zawierający najwięcej ludzkich szczątków. Część cmentarza która znalazła się poza terenem drogi ogrodzono i postawiono tablicę informacyjną.



Do Starego Orzechowa miałem kawałek drogi gruntowej. Sugerując się zapamiętanymi z mapy gminnej przeszukałem obszar lasu w pobliżu drogi. Dużo tego nie było – teren jest podmokły więc bagna odpadały. Ciężko jednak było się tam poruszać. Nie znalazłem nic. Spotkałem jednak mieszkańca tych okolic, który jak twierdził – wie gdzie ten cmentarz jest. Wskazał odcinek lasu położony na zachód od przeszukanego przeze mnie. Po wskazaniu najłatwiejszej do przejechania drogi narysował mi jeszcze w piachu plan sytuacyjny z zaznaczeniem lokalizacji cmentarza. Mówił też, że zanim cmentarzem się zainteresowała jakaś organizacja niemiecka były tam widoczne mogiły. Część z nich była rozkopana. Co rozkopane zasypano i postawiono pomnik. A teraz ja zapuściłem się te leśne ostępy. Część dróg zalana. Mimo tego jakoś udało mi się przedrzeć we wskazane miejsce. Ani śladu pomnika. Za to jest kilka prostokątnych wykopów w ziemi. Ułożone szeregowo. Czyżby jakiś kamieniarz wziął sobie materiał na pomnik, a poszukiwacze skarbów ograbili poległych? To możliwe. Z drogi dojazdowej na polu leżącym ugorem las z cmentarzem nie wyróżnia się niczym szczególnym. Brak oznakowania dróg dojazdowych do zabytkowych cmentarzy to wręcz norma. Nic dziwnego, że mało kto je odwiedza. Najszybciej robią to hieny cmentarne pewne, że nikt im nie przeszkodzi i przez lata nikt nie zauważy tego co zrobiono.



Po drodze lasy mi śpiewały. Ale jechałem szybko. Nie widziałem i nie słyszałem wszystkiego. Teraz gdy odstawiłem rower mogłem też usłyszeć, że lasy brzęczą. Obsiadły mnie setki komarów. To pierwsza w tym roku tak liczna armia wampirów, która się na mnie rzuciła. Ale i tak bardziej boję się gzów. Te też były ale udawało mi się je odgonić. Temperatury już sięgały 30 stopni. Wkrótce i ta trzydziestka została przekroczona. Jak co roku wiele mówi się o kleszczach i boreliozie. Długie spodnie wpuszczone w skarpety lub buty. Oglądanie ciała. Spryskiwanie się substancjami odstraszającymi. Tylko jak to zrobić gdy lata się w krótkich spodenkach i pot leje się niemal strumieniami? Z pomocą przychodzą komary. Tak często musiałem przecierać łydki zabijając po kilkanaście komarów na raz, że żaden kleszcz nie miał szans przedostać się na wysokość kolan i wyżej. Bywa jednak, że ukąszenia komarów przestają być odczuwane. Tak stało się gdy w lesie w Orzechowie do butów dostały mi się mrówki. Ból ich ukąszeń, który na szczęście dość szybko znika zagłuszył odczuwanie ukłuć komarów i szczypanie skóry po raz kolejny pociętej pędami jeżyn i gałęziami akacji. W lesie bardzo przydaje się kask więc go nie zdejmuję. Wiele gałęzi się po nim tylko ześlizguje. To taka norma jeśli chodzi o letnie poszukiwania cmentarzy. Te opuszczone są pokryte zawsze gęstą roślinnością i zamieszkują je zwierzęta. Wypłoszyłem kilka saren. Ale najliczniej zawsze występują tam owady. Podobno żyjemy w świecie owadów. Choć niszczymy i kształtujemy środowisko to owady w nim wciąż dominują. Występują najliczniej i są najbardziej zróżnicowane. Dla przyszyły pokoleń badaczy ta era w której żyjemy powinna być erą owadów. Możemy udawać, że my kształtujemy świat. Ale komary i tak nas pokąsają, mrówki pogryzą, motyle zachwycą. Jak żuczki toczące kule odchodów jesteśmy zajęci sobą nie widząc prawie tego świata. Można było oskarżać Amerykanów o zrzucanie stonki choć była to brednia totalna. Dziś nikt nie oskarża Chin o rozprzestrzenianie chińskich biedronek. Same załapały się na transport do Europy, Ameryki. Karaluchy znacznie wcześniej się rozprzestrzeniły wiążąc się z ludźmi. A gatunek ten pochodzi też chyba z Chin – najlepsze warunki do rozwoju ma podobno w tropikach Brazylii. A ja też miałem teraz amazońskie warunki. Bagna i upał.

Po zrezygnowaniu z dalszych poszukiwań pomnika jeszcze przejechałem się trochę pomiędzy Orzechowami po drodze Łęczna – Sosnowica. Przy drodze na tej mapie z rynku w Sosnowicy był zaznaczony jeszcze jeden cmentarz – nie opisany. Ale tu też nic nie znalazłem. Mogłem już spokojnie jechać do Zienek. Tam przy drodze do Sosnowicy miałem odnaleźć wchodzący do lasu szlak turystyczny czarny. To najkrótsza droga do kurhanu. Najkrótsza nie znaczy, że najprostsza. Przed dojechaniem na miejsce powstrzymało mnie coś takiego:



A tak zastanawiałem się jak dotrę do kurhanu skoro na mapach jest po przeciwnej stronie jakiegoś cieku wodnego niż szlak. Przeszedłem boczkiem sprawdzając czy przedostanie się dalej ma w ogóle sens. Dalej było sucho. A dawało się też dostrzec, że tak boczkiem to tu się chodzi dość często. Były też ślady rowerów. Ale chyba nikt nie próbował przejechać. Ziemia za miękka i nie było głębokich śladów. Przeprowadziłem więc rower i pojechałem dalej. Na tabliczce jest napisane o wsi która istniała kiedyś w tym miejscu. Dalej jest kolejna tablica zabraniająca wstępu do ostoi zwierząt. Dziwne. W pobliżu Puław na granicy takiej ostoi jest dużo ambon myśliwskich. Bardzo przypomina to więzienia.



Na tablicy napisano, że wieś powstała w pobliżu kurhanu w wieku XVII po wojnach szwedzkich. To miało być powodem nazwania kurhanu mogiłą szwedzką. Obok założono cmentarz unicki. Po tym nowszym cmentarzu nie ma już niemal śladu. A kurhan jest miejscem pochówku związanym z kulturą trzciniecką. Mi jednak chodzi po głowie pewna teoria, którą poznałem czytając o Brandenburgii w okresie wojen szwedzkich i zaraz po nich. Chodzi o to, że na terenach spustoszonych wojną, głodem i zarazą pojawiali się nowi osadnicy. Dla nich historia tego miejsca zaczynała się podczas wojen szwedzkich. Wszystko co zastali (a nie wiedzieli co to jest) było dla nich mogiłą szwedzką lub szwedzkim szańcem. Skoro akurat w XVII wieku w pobliżu tej mogiły pojawili się nowi osadnicy sytuacja była bardzo podobna. Nie wiedzieli co to jest ale pamiętali najazd szwedzki.

Do drogi asfaltowej wróciłem tą samą trasą. I ruszyłem w stronę Urszulina. Po drodze drogowskaz szlaku "Obozu powstańczego". Wskazywał w bok więc nie sprawdziłem dokąd by mnie doprowadził. W tym upale strach było zatrzymać się w cieniu drzew. Utrata krwi gwarantowana. To lepiej już się trochę więcej spocić – przynajmniej nie będzie swędzić. Przejeżdżając przez Babsko mijałem cmentarz. Taki jakich wiele. Małe cmentarze. Kiedyś prawosławne, dziś katolickie. Tutaj zwrócił moją uwagę rząd takich samych krzyży.



Ofiary II wojny światowej i okresu powojennego. Walczący w podziemiu i przypadkowe ofiary, których wina polegała na pojawieniu się w nieodpowiednim czasie w drzwiach domu. Zupełnie normalny koszmar wojny. Bohater czy pechowiec – umierają tak samo. Do oglądania tego cmentarza namówił mnie człowiek porządkujący groby rodzinne. Krewnym jego żony był jeden z pochowanych na kwaterze wojennej. Zginął ponieważ stanął w otwartych drzwiach domu akurat gdy przechodzili w pobliżu niemieccy żołnierze. Miał 27 lat.

Ten sam człowiek powiedział, że dalej, w głębi cmentarza są starsze nagrobki, chyba rosyjskie. Sprawdziłem. Ale nie nazwałbym ich rosyjskimi. Są to nagrobki prawosławne. Zapisane cyrylicą ale to nie jest wg mnie kryterium "narodowości". Niewiele z okresu przed I wojną światową. Najwięcej z okresu międzywojennego. A później… później były urzędowe czystki etniczne i na koniec akcja "Wisła".



Tam dalej, w krzakach też są nagrobki. Tylko mało. Większość ludzi poprzestawała na drewnianych krzyżach po których dziś nie ma śladów. Widziałem też roztrzaskane nagrobki. I konwalie – już kwitną.



Gdy tak latałem z aparatem ugryzł mnie w szyję giez. Przez około godzinę piekło nieznośnie. Jeszcze po opuszczeniu cmentarza zatrzymałem się przy pomniku. Dawno usunięto z niego tablice intencyjne. Ale ktoś nie wytrzymał i uznał, że należy jednak upamiętnić to co miało być zapomniane – machnął białą farbą "UB".



W Urszulinie zatrzymałem się na chwilę. Jak często wzbudziłem czyjeś zainteresowanie. Gdy powiedziałem o poszukiwaniu opuszczonych cmentarzy najpierw zaproponowano mi jazdę w stronę Załucza, do Dębowca. To samo proponowano mi w Babsku. Coś w tym jest. Trzeba będzie się wybrać. Podobno tamtejszy cmentarz jest odwiedzany przez potomków dawnych kolonistów niemieckich. Ale i w Urszulinie podobno jest taki cmentarz. Informator tylko ręką wskazał kierunek. Pojechałem ale nie odnalazłem. Pytana o cmentarz osoba poinformowała mnie, że już nie jestem w Urszulinie :) Staliśmy pod samonapędzającymi się latarniami.



To już podobno Michałów. I w nim mają być dwa opuszczone cmentarze. W takich okolicznościach uznałem, że przyjadę tu jeszcze raz jak już sobie na mapach ponanoszę lokalizację. Czas leciał. A ja jeszcze nie byłem nawet w połowie trasy. Zatrzymałem się tylko jeszcze przy jednym z wielu krzaków bzu. Zrobiłem zdjęcie nie wiedząc, że po drodze będę miał ich jeszcze wiele.



Zaraz za Urszulinem przy drodze do Wereszczyna kapliczka i obok niej mogiła z czasów wojny polsko-bolszewickiej.



Cztery cmentarze w Wereszczynie. Jeden z nich miałem pominąć. To parafialny przy kościele. Ale i tak miałem koło niego przejeżdżać. Najpierw pojechałem w kierunku cmentarzy w pobliżu drogi do Chełma. Pierwszy. Przy drodze asfaltowej okazał się cmentarzem prawosławnym. Na jego terenie odnalazłem kilka uszkodzonych nagrobków.



Drugi na najnowszych mapach nie jest już cmentarzem. Zagajnik ze zdjęć lotniczych tworzą gęsto rosnące bzy.



Wejście utrudniają wrzucone do rowu otaczającego cmentarz wycięte gałęzie z sąsiadującego z cmentarzem sadu. Ale teren w pobliżu gęsto porastają rośliny bardzo lubiące cmentarze.



Bez to – jak wiadomo – chwast trudny do wyplenienia. Zagajnik w środku wygląda tak:



Zero nagrobków. Nie wiadomo co to za cmentarz. Jest na wzniesieniu. Otoczony jest rowem. Może wojenny? Ale dlaczego zniknął w takim razie z map? Cmentarz wojenny podlega ustawowej ochronie. Może więc nie wojenny? W takim razie jaki?

Po spenetrowaniu powierzchni cmentarza wróciłem do roweru.



Kolejny cmentarz w Wereszczynie znajduje się za cmentarzem parafialnym. Trzeba przejechać wzdłuż muru cmentarnego i … dalej są krzaki.



Po drodze taki pejzaż:



W krzakach czekają komary i śmieci. Nie odnalazłem żadnych nagrobków. Więc znów nie wiem co to za cmentarz. Są tam miejsca "trudno dostępne" – potrzeba wielkiej determinacji by tam wejść.



Ale to raczej nie jest teren cmentarza. Jego teren i tu wskazują niebieski kwiaty. A oczy czepiają się innych kwiatów. Chyba zdziczała jabłoń. Na mapach były zaznaczone sady w sąsiedztwie cmentarza.



Niewiele się dowiedziałem. Ale jeszcze może coś odnajdę, już zza biurka.

Dalsza trasa to przejazd drogą krajową do Cycowa (5 km). Próbowałem do cmentarza żydowskiego dotrzeć od drugiej strony. Wg map WIG da się. A ponieważ się nie dało przedostałem się drogą tą co zawsze (boczna od ul. Kościelnej).



Po dojechaniu zobaczyłem, że droga kończy się 100 m od terenu dawnego cmentarza żydowskiego. Nie ma przejazdu. Teren cmentarza nie wyróżnia się niczym. Zieleni się zaorany i obsiany.



W drodze do Trawnik miałem zobaczyć trzy cmentarze prawdopodobnie ewangelickie. Pierwszy z nich znajduje się w Stręczynie. Wejście niemal nie możliwe. Po przedarciu się przez przydrożne bzy czekają na odwiedzających jeżyny i pokrzywy. Nagrobków, krzyży nie ma. A przynajmniej ja ich nie widziałem.



Następny cmentarz miałem odnaleźć w Adamowie. Miałem. Musiałem pomylić drogi ponieważ miałem problem z przejazdem. Świat mi nie pasował do mapy. Drogi były nie na swoich miejscach. Ale dojechałem do miejscowości Barki przy drodze do Trawnik. Tu wśród pól też miał być cmentarz. Nie odnalazłem go. Prawdopodobnie dlatego, że szukałem w złym miejscu. Trochę mi się sytuacja wyjaśniła gdy zobaczyłem jeszcze jedną drogę do Adamowa. To nią miałem wyjechać. Może spróbuję później jeszcze raz ale jadąc w stronę przeciwną – tak będzie łatwiej. Teraz Trawniki. Tam chciałem zobaczyć mural upamiętniający więźniów obozu w Trawnikach. W mniej więcej tydzień po powstaniu mural został pomazany swastykami i częściowo zamazany. Wandal (idiota? nazista? gimnazjalista?) zniszczył to co kilka osób z Trawnik tworzyły przez kilka tygodni. Podobno naprawy jeszcze trwają. Chciałem zobaczyć na własne oczy. I dojeżdżając na miejsce uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem gdzie mam szukać. Na początek postanowiłem zrobić pętlę wokół części przemysłowej. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdybym chciał jechać w stronę przeciwną znalazłbym po 100 m. Ale się przejechałem. Spodobało mi się, że gdy robiłem zdjęcia zainteresowałem muralem kilka przechodzących osób. Oglądali, czytali. Sam mural to za mało by do nich dotrzeć. Trzeba jeszcze im pokazać, że jest i że warto się nim zainteresować.



A tak myślałem wcześniej by zapytać kogoś na drodze gdzie mam szukać tego muralu. Na miejscu przekonałem się, że dla wielu osób on przez 2 tygodnie był niewidoczny i nie wiedzieliby gdzie go szukać.

Było już późno. Trochę obawiałem się, że w nocy może mnie jednak dopaść ten obiecywany od paru dni deszcz. W drodze do Fajsławic postanowiłem jednak nie jechać do Izdebna. Cmentarz poczeka. Ja zaś póki jest jasno pojadę drogami na których może być po zimie wiele dziur. W Siedliskach podjechałem pod kościół. Na miniaturkach zdjęć wyglądał interesująco. Nowy ale ma coś takiego… A przynajmniej myślałem, że ma. Na miejscu już mi się tak nie podobał.



Zmrok zastał mnie pod Bychawą. Do Puław miałem około 70 km. Zbliżając się do Niedrzwicy Dużej obserwowałem niebo przed sobą. Nade mną były gwiazdy. Przede mną były chmury i częste oraz liczne rozbłyski. Tak jakbym jechał prosto w burzę. Wiatr, brat burzy, momentami bardzo mi dokuczał. Zanim jednak się pojawił dostałem parę razy w twarz od chrabąszczy majowych. Już nie tak liczne jak tydzień temu w Nasutowie ale na tyle liczne by zwracać na nie uwagę. Gdy wiatr był już większy chrabąszcze pozostawały na drzewach. Nie wszystkie. Co jakiś czas jakiś spadał na ziemię. Kilka razy, gdy na raz spadło ich kilka już myślałem, że to zaczyna padać. Rozbłyski miałem cały czas przed sobą. Wąwolnicy już miałem je prawie nad głową. Albo przeszło bokiem. Albo tak tylko jakaś dyskoteka w niebie. Nawet nie było słychać grzmotów. Od osiemnastej było coraz przyjemniej – chłodniej. Dało się ten dzień jakoś przeżyć w trasie. Czy za tydzień ruszę dokończyć tą trasę? Nie wiem. Na północ od Puław dawno nie jeździłem. Ciągnie mnie teraz tam.

Link do mapy na bikemap.net - zmienili stronę i skrypt na bikestats sobie z tym nie radzi.
  • DST 289.29km
  • Teren 11.00km
  • Czas 14:07
  • VAVG 20.49km/h
  • VMAX 45.36km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

W słońcu i sentymentalnie

Umówiłem się z leśnikami w Michowie w celu określenia lokalizacji pomnika przypominającego o cmentarzu żydowskim. Na ósmą rano. Wypadało się nie spóźnić. Słońce jasno świeciło. Ruszyłem przed szóstą. Trochę mnie zaskoczył ruch na drogach. W weekendy w tych godzinach jest znacznie spokojniej. Ale to tylko na trasie do Końskowoli. Z Końskowoli do Sielc już znacznie spokojniej do tego jeden samochód znajomy. Kierowca mnie nie poznał :) Do pracy nie chodzę w ciuszkach rowerowych. Przez las przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Wyraźnie jechało się lekko. Sama radość. Ciepło. Powietrze pachnie. Ta wiosna na którą czekaliśmy tak długo wybuchła. Powiedziałbym, że wszystko kwitnie gdyby nie to, że maków i chabrów jeszcze nie ma. Ale jeszcze kwitnie tarnina i już rozkwitają bzy. To wszystko dodawało energii. I tylko jechać i jechać. Ale nie długo. Zaraz był Michów. Tu chwilkę poczekałem aż leśnicy dojadą z Lubartowa i trochę pochodziliśmy po lesie. Nie chodziło o wyznaczenie granic cmentarza. Ale obeszliśmy chyba cały teren, który wg map zajmował cmentarz. Chodziło tylko o wyznaczenie miejsca wyeksponowanego i jak najbliżej cmentarza. Kirkut zanurza się bowiem między drzewa. Nawet na mapach przedwojennych jednym tylko rogiem zbliżał się do skraju lasu. I mniej więcej w tym rogu wyznaczyliśmy miejsce dla pomnika. Ponarzekaliśmy troszkę na wójta który nic nie wie. Na ludzi którzy trzydzieści lat temu skradli z cmentarza ostatnie nagrobki. I się rozstaliśmy. Oni pojechali dalej załatwiać formalności związane z pomnikiem, ja pojechałem w stronę Wieprza – nie miałem planu. Miałem dzień wolny od pracy i chciałem go trochę rozjeździć.

Z mostu w Jeziorzanach widać, że już Wieprz opada.



Ostatnio parokrotnie jeździłem szosą Przytoczno – Sobieszyn. Odchodzi od niej droga do Podlodowa. Nigdy tam nie byłem. Miałem w szkole kolegę z Podlodówki ale to było tyle lat temu… W Podlodowie wydawało mi się, że przy bocznej drodze, w oddali widać bramę dworską lub folwarczną. Nawet nie wiem czy był tam dwór. Może nawet jest bo ktoś właśnie stawia nowe ogrodzenie zostawiając stare, murowane elementy ogrodzenia. Nawet jeśli coś tam jest i tak już niedostępne. Pojechałem dalej. W stronę Lenda Ruskiego przed którym miałem wjechać w drogę do Sobieszyna. Po minięciu stawów w Wólce Sobieszyńskiej wjechałem w las. Jest tu gruntowa droga prowadząca do szkoły. To była część sentymentalna wyjazdu ;) Byłem tu na bardzo przyjemnym, pięcioletnim zesłaniu. I lubię wracać. Droga już jakoś mniej używana. Ale może to po zimie tak się zrobiło. Na przeciwnym końcu lasu zaczynała się aleja czereśniowa. Dziś chyba jedno drzewo z tych licznych czereśni zostało.



Po lekcjach wielu mieszkańców internatu w okresie dojrzewania czereśni tu wisiała na drzewach lub stała pod nimi. Żółte. Czerwone. A czasy były takie, że szczęśliwcy z papierem toaletowym chodzili z nim po mieście dumni jak pawie. Czereśnie miały związek z papierem toaletowym. Może pośredni ale trzeba było pamiętać o tym deficytowym papierze. Ta przyjemność obżerania się czereśniami nie była całkiem bezkarna.

Szkoła. Zabytkowa. Z fundacji Kajetana hr. Kickiego.



Teraz wyremontowana. Na strychu, gdy dach jeszcze był dziurawy, stał szkielet konia. W świetle przenikającym przez szpary w dachu i pełnym kurzu wyglądał niesamowicie. Już go nie ma. Znajomi sprawdzali. Szkoda. Nikt tego nawet nie sfotografował.

Boisko. Internat i sala gimnastyczna. Boisko zmieniło się nie do poznania. I rośnie na nim trawa. Pewnie nie ma kto teraz jej wydeptywać biegając za piłką.



I brama do lasu. Tutaj chodziło się zapalić, pogadać. Poza wzrokiem wychowawców. Już nikt tu nie chodzi. Nawet ścieżki zarosły.



Jest tam jedna, słabo widoczna ścieżka na dawny "poligon". Sam "poligon" zarósł. Tylko na betonowych pasach jezdni nie rosną jeszcze krzewy i drzewa. Ale pokrzywy już tak. To już nie jest szkoła rolnicza. "Poligon" nie jest potrzebny. Ale nawet droga do Grabowców Dolnych jest dziwnie przejezdna. Kiedyś to był sam piach. A teraz po środku nawet się zielenią roślinki. Jak to wszystko się pozmieniało przez te ćwierć wieku. W Grabowcu jednak nadal stoi jeszcze drewniany młyn wodny. Ma chyba nawet nowy dach.

W Grabowcu zaczął się znów asfalt. A ja już miałem plan – pojadę z Nowodworu do Ryk i Dęblina. Do Puław wrócę z drugiej strony Wisły.

Przy drodze do Ryk – sady. Kwitną. Pachną. Cieszą.



Troszkę zaczął dokuczać wiatr. Wczoraj zrobiłem przejazd po sklepach pytając o lemondki. Nie ma. Można zamówić ale może nie warto? Kiedyś jeździłem z rogami umieszczonymi na środku kierownicy i efekt był podobny – tułów niżej i opór powietrza mniejszy. Tak sobie zrobiłem znowu i teraz miałem okazję sprawdzić czy tak jest wygodnie. Wygodnie. I wystarczająco jak na moje potrzeby. Nie potrzebuję lemondki.

Jazda po drugiej stronie Wisły też była pod wiatr. I też wśród kwiatów.



I gdyby na postojach nie dokuczały owady. To bym się wcale z powrotem nie spieszył.

  • DST 124.23km
  • Teren 6.00km
  • Czas 05:51
  • VAVG 21.24km/h
  • VMAX 47.15km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl