Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 25 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Otrzęsiny

Tylko zdawało mi się poprzedniej niedzieli, że już jestem zdrowy i mogę hulać. Szkoda. Ale mam nadzieję, że tym razem mam już to za sobą. Zwłaszcza, że rozpoczyna się urlop. Zaczął się deszczem. Dzisiaj założyłem na przedni widelec bagażnik. Było z tym trochę roboty. Ostatnio był założony dwa lata temu na stary, jeszcze oryginalny widelec TransAlpa. Nowy widelec jest inny. Chyba Crosso nie przewidziało tej grubości - obejmy nie pasowały. Pobawiłem się w podkładanie pod najszersze i trzeba było sprawdzić czy to się na drodze nie rozsypie. Dociążyłem sakwy i wypuściłem się na drogi w miarę możliwości dziurawe. To przyjemne: poczuć znów ciężar pod sobą. Co kilka kilometrów sprawdzałem czy śruby się poluzowały. Raz tylko musiałem dokręcić.

Rower jest gotowy do drogi. Jeszcze tylko pytanie czy pola ryżowe szybko obeschną? Nie chcę ruszać w błota. A jutro jeszcze przejazd S17. Tylko jutro wpuszczą tam rowery. Może wreszcie będzie się przyjemniej jeździło od Kurowa do Garbowa? Ale kto to może wiedzieć? Dzisiaj w Borku pojechałem drogą z betonowych płyt zobaczyć czy bardzo opadła tam woda. Omal nie ogłuchłem gdy przejeżdżało tuż obok mnie chyba 8 motocykli i quadów. Śmigają po nadwiślańskich błotach. Nawet komary nie gryzły gdy przejeżdżali.

Jadąc wzdłuż wału wiślanego musiałem poruszać się za beczkowozem. Przepuszczał tylko rowerzystów jadących z naprzeciwka. Trafiła się akurat jakaś większa wycieczka. A ja za szambelanem bez szans na wyprzedzenie - chyba nie miał lusterek. Zupełnie zdębiałem gdy się zatrzymał i wysiadła z niego kobieta. Coś mi się zdaje, że teraz, gdy już hasła typu "kobiety na traktory" śmieszą właśnie kobiet na traktorach jest więcej. Nic na siłę. Najważniejsze że ostatnie 10 km przed Puławami już jechałem we względnej ciszy. Hałas męczy. Miasto męczy. Praca męczy. I człowiek jest tak zmęczony, że aż go nosi.

  • DST 56.74km
  • Czas 02:42
  • VAVG 21.01km/h
  • VMAX 31.43km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Osłabienie

Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.

Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.



W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.



Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.

Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?



Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.

Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd :) I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.



Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.



Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.

Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.



Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.



W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.



Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.



Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.



Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.

Mapka
  • DST 147.62km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:55
  • VAVG 21.34km/h
  • VMAX 42.52km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zgubiłem się i znalazłem

Kolejny trening. No prawie trening. Poruszałem się. Może więcej niż zwykle w dzień roboczy i dlatego nazywam to treningiem. Tym razem chciałem pomęczyć większe podjazdy niż we wtorek. Najpierw przejazd przez ulicę Piasecznica (podobno mają ją utwardzić).



Z niej zaraz w prawo w moją ulubioną głębocznicę. Podjazd tędy zawsze mnie męczy, a uznałem, że trening ma mnie zmęczyć. Na zdjęciu "najgorsze już za mną".



Na końcu podjazdu nagroda.



Przyjechałem drogą z prawej, jechać mam drogą z lewej. Za plecami Skowieszyn. Na wprost długi wąwóz prowadzący gdzie indziej niż chciałem jechać.



Puławy gdzieś tam daleko.



I radosne widoczki.



A myśli wciąż krążą wokół sobotniego wyjazdu. Problemem są spodziewane w sobotę deszcze. Miejsca do których chcę dotrzeć dzień po intensywnych opadach też będą niedostępne. Wypada ruszyć w nocy, dojechać gdzieś o świcie i jechać dopóki się nie rozpada. Powrót w pelerynie już bez postojów. To wariant wschodni. Wariant zachodni też przewiduje jazdę do świtu i... szybki powrót. Chyba nie powinienem tak się tym przejmować. Za tydzień urlop i jechać będzie można gdzie się chce i kiedy. Ale szkoda mi dnia wolnego. Tak myśląc dojechałem do pomnika przy którym nie powinienem być. Fakt, że chciałem do pomnika ale nie tego. W planie był zjazd do Parchatki i podjazd w Bochotnicy. Tymczasem byłem blisko Celejowa. To zmieniło całkiem moje plany.



Pomknąłem dalej do Stoku. Po drodze mijałem ludzi zebranych pod krzyżem na majówkę. W Stoku już asfaltem do Wąwolnicy. Plan przewidywał dojazd do Nałęczowa. Spojrzałem jednak na zegarek - już miałem być w domu. Odbiłem więc na Drzewce Kolonię (pod krzyżem majówka z udziałem młodzieży) i przez Łopatki (pod kapliczką majówka) dojechałem do Klementowic, Pożoga i zamiast gnać asfaltem uznałem, że jeszcze trochę posłucham ciszy - przejazd polnymi drogami.



Ostatecznie przejechałem więcej niż planowałem. Także więcej w terenie niż chciałem. I nadal nie wiem co z sobotą. Pozostaje obserwować prognozy pogody.

Mapka
  • DST 54.14km
  • Teren 14.00km
  • Czas 02:40
  • VAVG 20.30km/h
  • VMAX 49.61km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zmotywowany więc mały trening

BS motywuje. Od dawna podziwiam ludzi jeżdżących w górach. Sam nie mam tyle mocy by dać radę podjazdom. Przejazdy daniel3ttt-a od dawna wprawiały mnie w podziw i skłoniły do rejestracji na BS. To co ostatnio zrobili wilk i maratonka dało mi kopa. Trzeba potrenować. Prawda, że i tak im nie dorównam. Wymagałoby to wiele wysiłku z mojej strony i rzucenia palenia (na podjazdach wyraźnie brakuje mi powietrza). Na takie poświęcenie jestem zbyt wygodny i leniwy. Ale pojeździć trochę więcej niż tylko codzienne praca-dom? Np dwa razy w tygodniu? Tak do 60 km żeby jeszcze się spokojnie przespać przed pracą (i zarwaną nocą w weekend). To nie pierwsza próba. Już kiedyś tak chciałem i skończyło się po jednym razie (brak czasu). Może tym razem będzie lepiej?

Zaskoczony byłem ilością spotkanych rowerzystów. Na asfalcie uśmiechnięci i odpowiadający na pozdrowienia. Na ścieżce rowerowej nadęci i udający, że nikogo nie widzą. Zdaje się, że pomysł z jazdą ścieżką rowerową był zupełnie nietrafiony. Postaram się tam nie wracać. Ale generalnie postarałem się zaliczyć trochę górek. Nie ma ich zbyt wiele w mojej okolicy. Ale zawsze...

mapka
  • DST 43.99km
  • Czas 01:50
  • VAVG 23.99km/h
  • VMAX 55.01km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Z wizyta w świecie owadów

Z poprzedniego wyjazdu na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie pozostał mi do odwiedzenia Wereszczyn. O miejscowości jeszcze nic nie wiem ale na mapach z okresu międzywojennego są tam zaznaczone cztery cmentarze chrześcijańskie. Na mapach współczesnych są już tylko trzy. Najmniejszy zniknął z map ale na zdjęciach lotniczych jest to zagajnik, a działka nie została włączona do żadnej z sąsiednich. Na mapie więc zniknęły tylko krzyżyki. Od zeszłego roku też przymierzam się do odnalezienia cmentarza wojennego w Starym Orzechowie. Gdzieś w okolicy jeszcze powinien być cmentarz ewangelicki. Tak przynajmniej wynika z informacji zamieszczonych na strona gminy Sosnowica. Tam też są zdjęcia pomników stojących w tych miejscach. To samo dotyczyły cmentarza żydowskiego w Sosnowicy. I chociaż w ubiegłym roku spędziłem wiele czasu krążąc po lesie miałem problem z odnalezieniem tego cmentarza – drewniany słupek z tablicą informacyjną pokazywany przez gminę na zdjęciach już od lat leży i próchnieje. Odnalazłem go przypadkiem, wracając zrezygnowany z lasu. Teraz też spodziewałem się że w Orzechowie mogło się wiele pozmieniać. Jedyna mapa z zaznaczonymi cmentarzami jaką odnalazłem to zdjęcie tablicy z mapą stojącej na rynku w Sosnowicy. Ten sam obrazek był na stronie gminy ale już nie udało mi się go odnaleźć. A strona jest dziwna. Nie tylko zawiera zdjęcia sprzed wielu lat ale też równie stare informacje. Do tego zdjęcia są tylko miniaturkami. Tak jakby ktoś odwalił robotę tylko po to by pokazać, że dział turystyka na stronie istnieje. Ale są gminy które takie działy od lat mają w przygotowaniu. Wracając do tematu trasy… Miałem zajechać w Cycowie w okolice cmentarza żydowskiego. Miałem odwiedzić cmentarz wojenny w lesie koło Izdebna. To zaległości. Ale za mało ich na sensowną trasę dlatego uzupełniłem ją kilkoma cmentarzami, prawdopodobnie ewangelickimi w pobliżu planowanej trasy przejazdu z Cycowa do Trawnik. Dodałem też "mogiłę szwedzką" będący kurhanem sprzed ponad 2 tysięcy lat w pobliżu Sosnowicy. I wystartowałem z Puław skoro świt. Wcześniej nie miało sensu ruszać z powodu rosy – zapowiadało się chodzenie po trawie.

Jechało mi się dziwnie dobrze. Nie wiem czy to po czwartkowym wypadzie? Dość, że jechałem początkowo bardzo szybko jak na moje możliwości. Przy trasach, które mają mieć ponad 200km z zasady jadę ekonomicznie by starczyło sił na powrót. Prognozy pogody od kilku dni niezmiennie pokazywały opady deszczu i ochłodzenie "na jutro". Rano sprawdziłem je jeszcze raz. Tym razem mogłem się spodziewać opadów w nocy, po północy, czyli znów na jutro. Ale miało być gorąco. Bardzo. Dlatego by nie tracić czasu na sklepy po drodze zapakowałem do sakw na drogę 7,75 l napojów. Wróciłem z dwoma litrami i pisząc wciąż popijam z powodu lekkiego odwodnienia ;) Na starcie, około wpół do szóstej, termometr pokazywał 13 stopni. Temperatury wzrastały raczej powoli. Może 15 stopni było gdy stanąłem na moment pod pałacem w Kozłówce.



Zdjęcia pod słońce. Nie lubię takich.

W Lubartowie zamiast od razu pojechać w stronę Chlewisk skoczyłem na rynek. Tam nabyłem coś co nazywane jest pizzą. To taki cebularz z pieczarkami, papryką i żółtym serem. Nasycił mnie na przejazd od Lubartowa do Zienek. A w Lubartowie zatrzymałem się na moment na przeciwko tamtejszego pałacu (znów zdjęcie pod słońce).



Do Uścimowa dojechałem ze średnią prędkością na liczniku ponad 24 km/h. Odkąd zacząłem zwracać uwagę na ten parametr (czyli od 2 miesięcy) był to wynik rekordowy. Od tego momentu już ta prędkość miała maleć – rozpoczynałem poszukiwania. Jeszcze tylko postój przy cmentarzu wojennym w Uścimowie przy rozjeździe. W prawo Nowy Orzechów, w lewo Stary Orzechów. Cmentarz odkryto podczas budowy drogi. Na środku skrzyżowania pozostawiono kopiec zawierający najwięcej ludzkich szczątków. Część cmentarza która znalazła się poza terenem drogi ogrodzono i postawiono tablicę informacyjną.



Do Starego Orzechowa miałem kawałek drogi gruntowej. Sugerując się zapamiętanymi z mapy gminnej przeszukałem obszar lasu w pobliżu drogi. Dużo tego nie było – teren jest podmokły więc bagna odpadały. Ciężko jednak było się tam poruszać. Nie znalazłem nic. Spotkałem jednak mieszkańca tych okolic, który jak twierdził – wie gdzie ten cmentarz jest. Wskazał odcinek lasu położony na zachód od przeszukanego przeze mnie. Po wskazaniu najłatwiejszej do przejechania drogi narysował mi jeszcze w piachu plan sytuacyjny z zaznaczeniem lokalizacji cmentarza. Mówił też, że zanim cmentarzem się zainteresowała jakaś organizacja niemiecka były tam widoczne mogiły. Część z nich była rozkopana. Co rozkopane zasypano i postawiono pomnik. A teraz ja zapuściłem się te leśne ostępy. Część dróg zalana. Mimo tego jakoś udało mi się przedrzeć we wskazane miejsce. Ani śladu pomnika. Za to jest kilka prostokątnych wykopów w ziemi. Ułożone szeregowo. Czyżby jakiś kamieniarz wziął sobie materiał na pomnik, a poszukiwacze skarbów ograbili poległych? To możliwe. Z drogi dojazdowej na polu leżącym ugorem las z cmentarzem nie wyróżnia się niczym szczególnym. Brak oznakowania dróg dojazdowych do zabytkowych cmentarzy to wręcz norma. Nic dziwnego, że mało kto je odwiedza. Najszybciej robią to hieny cmentarne pewne, że nikt im nie przeszkodzi i przez lata nikt nie zauważy tego co zrobiono.



Po drodze lasy mi śpiewały. Ale jechałem szybko. Nie widziałem i nie słyszałem wszystkiego. Teraz gdy odstawiłem rower mogłem też usłyszeć, że lasy brzęczą. Obsiadły mnie setki komarów. To pierwsza w tym roku tak liczna armia wampirów, która się na mnie rzuciła. Ale i tak bardziej boję się gzów. Te też były ale udawało mi się je odgonić. Temperatury już sięgały 30 stopni. Wkrótce i ta trzydziestka została przekroczona. Jak co roku wiele mówi się o kleszczach i boreliozie. Długie spodnie wpuszczone w skarpety lub buty. Oglądanie ciała. Spryskiwanie się substancjami odstraszającymi. Tylko jak to zrobić gdy lata się w krótkich spodenkach i pot leje się niemal strumieniami? Z pomocą przychodzą komary. Tak często musiałem przecierać łydki zabijając po kilkanaście komarów na raz, że żaden kleszcz nie miał szans przedostać się na wysokość kolan i wyżej. Bywa jednak, że ukąszenia komarów przestają być odczuwane. Tak stało się gdy w lesie w Orzechowie do butów dostały mi się mrówki. Ból ich ukąszeń, który na szczęście dość szybko znika zagłuszył odczuwanie ukłuć komarów i szczypanie skóry po raz kolejny pociętej pędami jeżyn i gałęziami akacji. W lesie bardzo przydaje się kask więc go nie zdejmuję. Wiele gałęzi się po nim tylko ześlizguje. To taka norma jeśli chodzi o letnie poszukiwania cmentarzy. Te opuszczone są pokryte zawsze gęstą roślinnością i zamieszkują je zwierzęta. Wypłoszyłem kilka saren. Ale najliczniej zawsze występują tam owady. Podobno żyjemy w świecie owadów. Choć niszczymy i kształtujemy środowisko to owady w nim wciąż dominują. Występują najliczniej i są najbardziej zróżnicowane. Dla przyszyły pokoleń badaczy ta era w której żyjemy powinna być erą owadów. Możemy udawać, że my kształtujemy świat. Ale komary i tak nas pokąsają, mrówki pogryzą, motyle zachwycą. Jak żuczki toczące kule odchodów jesteśmy zajęci sobą nie widząc prawie tego świata. Można było oskarżać Amerykanów o zrzucanie stonki choć była to brednia totalna. Dziś nikt nie oskarża Chin o rozprzestrzenianie chińskich biedronek. Same załapały się na transport do Europy, Ameryki. Karaluchy znacznie wcześniej się rozprzestrzeniły wiążąc się z ludźmi. A gatunek ten pochodzi też chyba z Chin – najlepsze warunki do rozwoju ma podobno w tropikach Brazylii. A ja też miałem teraz amazońskie warunki. Bagna i upał.

Po zrezygnowaniu z dalszych poszukiwań pomnika jeszcze przejechałem się trochę pomiędzy Orzechowami po drodze Łęczna – Sosnowica. Przy drodze na tej mapie z rynku w Sosnowicy był zaznaczony jeszcze jeden cmentarz – nie opisany. Ale tu też nic nie znalazłem. Mogłem już spokojnie jechać do Zienek. Tam przy drodze do Sosnowicy miałem odnaleźć wchodzący do lasu szlak turystyczny czarny. To najkrótsza droga do kurhanu. Najkrótsza nie znaczy, że najprostsza. Przed dojechaniem na miejsce powstrzymało mnie coś takiego:



A tak zastanawiałem się jak dotrę do kurhanu skoro na mapach jest po przeciwnej stronie jakiegoś cieku wodnego niż szlak. Przeszedłem boczkiem sprawdzając czy przedostanie się dalej ma w ogóle sens. Dalej było sucho. A dawało się też dostrzec, że tak boczkiem to tu się chodzi dość często. Były też ślady rowerów. Ale chyba nikt nie próbował przejechać. Ziemia za miękka i nie było głębokich śladów. Przeprowadziłem więc rower i pojechałem dalej. Na tabliczce jest napisane o wsi która istniała kiedyś w tym miejscu. Dalej jest kolejna tablica zabraniająca wstępu do ostoi zwierząt. Dziwne. W pobliżu Puław na granicy takiej ostoi jest dużo ambon myśliwskich. Bardzo przypomina to więzienia.



Na tablicy napisano, że wieś powstała w pobliżu kurhanu w wieku XVII po wojnach szwedzkich. To miało być powodem nazwania kurhanu mogiłą szwedzką. Obok założono cmentarz unicki. Po tym nowszym cmentarzu nie ma już niemal śladu. A kurhan jest miejscem pochówku związanym z kulturą trzciniecką. Mi jednak chodzi po głowie pewna teoria, którą poznałem czytając o Brandenburgii w okresie wojen szwedzkich i zaraz po nich. Chodzi o to, że na terenach spustoszonych wojną, głodem i zarazą pojawiali się nowi osadnicy. Dla nich historia tego miejsca zaczynała się podczas wojen szwedzkich. Wszystko co zastali (a nie wiedzieli co to jest) było dla nich mogiłą szwedzką lub szwedzkim szańcem. Skoro akurat w XVII wieku w pobliżu tej mogiły pojawili się nowi osadnicy sytuacja była bardzo podobna. Nie wiedzieli co to jest ale pamiętali najazd szwedzki.

Do drogi asfaltowej wróciłem tą samą trasą. I ruszyłem w stronę Urszulina. Po drodze drogowskaz szlaku "Obozu powstańczego". Wskazywał w bok więc nie sprawdziłem dokąd by mnie doprowadził. W tym upale strach było zatrzymać się w cieniu drzew. Utrata krwi gwarantowana. To lepiej już się trochę więcej spocić – przynajmniej nie będzie swędzić. Przejeżdżając przez Babsko mijałem cmentarz. Taki jakich wiele. Małe cmentarze. Kiedyś prawosławne, dziś katolickie. Tutaj zwrócił moją uwagę rząd takich samych krzyży.



Ofiary II wojny światowej i okresu powojennego. Walczący w podziemiu i przypadkowe ofiary, których wina polegała na pojawieniu się w nieodpowiednim czasie w drzwiach domu. Zupełnie normalny koszmar wojny. Bohater czy pechowiec – umierają tak samo. Do oglądania tego cmentarza namówił mnie człowiek porządkujący groby rodzinne. Krewnym jego żony był jeden z pochowanych na kwaterze wojennej. Zginął ponieważ stanął w otwartych drzwiach domu akurat gdy przechodzili w pobliżu niemieccy żołnierze. Miał 27 lat.

Ten sam człowiek powiedział, że dalej, w głębi cmentarza są starsze nagrobki, chyba rosyjskie. Sprawdziłem. Ale nie nazwałbym ich rosyjskimi. Są to nagrobki prawosławne. Zapisane cyrylicą ale to nie jest wg mnie kryterium "narodowości". Niewiele z okresu przed I wojną światową. Najwięcej z okresu międzywojennego. A później… później były urzędowe czystki etniczne i na koniec akcja "Wisła".



Tam dalej, w krzakach też są nagrobki. Tylko mało. Większość ludzi poprzestawała na drewnianych krzyżach po których dziś nie ma śladów. Widziałem też roztrzaskane nagrobki. I konwalie – już kwitną.



Gdy tak latałem z aparatem ugryzł mnie w szyję giez. Przez około godzinę piekło nieznośnie. Jeszcze po opuszczeniu cmentarza zatrzymałem się przy pomniku. Dawno usunięto z niego tablice intencyjne. Ale ktoś nie wytrzymał i uznał, że należy jednak upamiętnić to co miało być zapomniane – machnął białą farbą "UB".



W Urszulinie zatrzymałem się na chwilę. Jak często wzbudziłem czyjeś zainteresowanie. Gdy powiedziałem o poszukiwaniu opuszczonych cmentarzy najpierw zaproponowano mi jazdę w stronę Załucza, do Dębowca. To samo proponowano mi w Babsku. Coś w tym jest. Trzeba będzie się wybrać. Podobno tamtejszy cmentarz jest odwiedzany przez potomków dawnych kolonistów niemieckich. Ale i w Urszulinie podobno jest taki cmentarz. Informator tylko ręką wskazał kierunek. Pojechałem ale nie odnalazłem. Pytana o cmentarz osoba poinformowała mnie, że już nie jestem w Urszulinie :) Staliśmy pod samonapędzającymi się latarniami.



To już podobno Michałów. I w nim mają być dwa opuszczone cmentarze. W takich okolicznościach uznałem, że przyjadę tu jeszcze raz jak już sobie na mapach ponanoszę lokalizację. Czas leciał. A ja jeszcze nie byłem nawet w połowie trasy. Zatrzymałem się tylko jeszcze przy jednym z wielu krzaków bzu. Zrobiłem zdjęcie nie wiedząc, że po drodze będę miał ich jeszcze wiele.



Zaraz za Urszulinem przy drodze do Wereszczyna kapliczka i obok niej mogiła z czasów wojny polsko-bolszewickiej.



Cztery cmentarze w Wereszczynie. Jeden z nich miałem pominąć. To parafialny przy kościele. Ale i tak miałem koło niego przejeżdżać. Najpierw pojechałem w kierunku cmentarzy w pobliżu drogi do Chełma. Pierwszy. Przy drodze asfaltowej okazał się cmentarzem prawosławnym. Na jego terenie odnalazłem kilka uszkodzonych nagrobków.



Drugi na najnowszych mapach nie jest już cmentarzem. Zagajnik ze zdjęć lotniczych tworzą gęsto rosnące bzy.



Wejście utrudniają wrzucone do rowu otaczającego cmentarz wycięte gałęzie z sąsiadującego z cmentarzem sadu. Ale teren w pobliżu gęsto porastają rośliny bardzo lubiące cmentarze.



Bez to – jak wiadomo – chwast trudny do wyplenienia. Zagajnik w środku wygląda tak:



Zero nagrobków. Nie wiadomo co to za cmentarz. Jest na wzniesieniu. Otoczony jest rowem. Może wojenny? Ale dlaczego zniknął w takim razie z map? Cmentarz wojenny podlega ustawowej ochronie. Może więc nie wojenny? W takim razie jaki?

Po spenetrowaniu powierzchni cmentarza wróciłem do roweru.



Kolejny cmentarz w Wereszczynie znajduje się za cmentarzem parafialnym. Trzeba przejechać wzdłuż muru cmentarnego i … dalej są krzaki.



Po drodze taki pejzaż:



W krzakach czekają komary i śmieci. Nie odnalazłem żadnych nagrobków. Więc znów nie wiem co to za cmentarz. Są tam miejsca "trudno dostępne" – potrzeba wielkiej determinacji by tam wejść.



Ale to raczej nie jest teren cmentarza. Jego teren i tu wskazują niebieski kwiaty. A oczy czepiają się innych kwiatów. Chyba zdziczała jabłoń. Na mapach były zaznaczone sady w sąsiedztwie cmentarza.



Niewiele się dowiedziałem. Ale jeszcze może coś odnajdę, już zza biurka.

Dalsza trasa to przejazd drogą krajową do Cycowa (5 km). Próbowałem do cmentarza żydowskiego dotrzeć od drugiej strony. Wg map WIG da się. A ponieważ się nie dało przedostałem się drogą tą co zawsze (boczna od ul. Kościelnej).



Po dojechaniu zobaczyłem, że droga kończy się 100 m od terenu dawnego cmentarza żydowskiego. Nie ma przejazdu. Teren cmentarza nie wyróżnia się niczym. Zieleni się zaorany i obsiany.



W drodze do Trawnik miałem zobaczyć trzy cmentarze prawdopodobnie ewangelickie. Pierwszy z nich znajduje się w Stręczynie. Wejście niemal nie możliwe. Po przedarciu się przez przydrożne bzy czekają na odwiedzających jeżyny i pokrzywy. Nagrobków, krzyży nie ma. A przynajmniej ja ich nie widziałem.



Następny cmentarz miałem odnaleźć w Adamowie. Miałem. Musiałem pomylić drogi ponieważ miałem problem z przejazdem. Świat mi nie pasował do mapy. Drogi były nie na swoich miejscach. Ale dojechałem do miejscowości Barki przy drodze do Trawnik. Tu wśród pól też miał być cmentarz. Nie odnalazłem go. Prawdopodobnie dlatego, że szukałem w złym miejscu. Trochę mi się sytuacja wyjaśniła gdy zobaczyłem jeszcze jedną drogę do Adamowa. To nią miałem wyjechać. Może spróbuję później jeszcze raz ale jadąc w stronę przeciwną – tak będzie łatwiej. Teraz Trawniki. Tam chciałem zobaczyć mural upamiętniający więźniów obozu w Trawnikach. W mniej więcej tydzień po powstaniu mural został pomazany swastykami i częściowo zamazany. Wandal (idiota? nazista? gimnazjalista?) zniszczył to co kilka osób z Trawnik tworzyły przez kilka tygodni. Podobno naprawy jeszcze trwają. Chciałem zobaczyć na własne oczy. I dojeżdżając na miejsce uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem gdzie mam szukać. Na początek postanowiłem zrobić pętlę wokół części przemysłowej. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdybym chciał jechać w stronę przeciwną znalazłbym po 100 m. Ale się przejechałem. Spodobało mi się, że gdy robiłem zdjęcia zainteresowałem muralem kilka przechodzących osób. Oglądali, czytali. Sam mural to za mało by do nich dotrzeć. Trzeba jeszcze im pokazać, że jest i że warto się nim zainteresować.



A tak myślałem wcześniej by zapytać kogoś na drodze gdzie mam szukać tego muralu. Na miejscu przekonałem się, że dla wielu osób on przez 2 tygodnie był niewidoczny i nie wiedzieliby gdzie go szukać.

Było już późno. Trochę obawiałem się, że w nocy może mnie jednak dopaść ten obiecywany od paru dni deszcz. W drodze do Fajsławic postanowiłem jednak nie jechać do Izdebna. Cmentarz poczeka. Ja zaś póki jest jasno pojadę drogami na których może być po zimie wiele dziur. W Siedliskach podjechałem pod kościół. Na miniaturkach zdjęć wyglądał interesująco. Nowy ale ma coś takiego… A przynajmniej myślałem, że ma. Na miejscu już mi się tak nie podobał.



Zmrok zastał mnie pod Bychawą. Do Puław miałem około 70 km. Zbliżając się do Niedrzwicy Dużej obserwowałem niebo przed sobą. Nade mną były gwiazdy. Przede mną były chmury i częste oraz liczne rozbłyski. Tak jakbym jechał prosto w burzę. Wiatr, brat burzy, momentami bardzo mi dokuczał. Zanim jednak się pojawił dostałem parę razy w twarz od chrabąszczy majowych. Już nie tak liczne jak tydzień temu w Nasutowie ale na tyle liczne by zwracać na nie uwagę. Gdy wiatr był już większy chrabąszcze pozostawały na drzewach. Nie wszystkie. Co jakiś czas jakiś spadał na ziemię. Kilka razy, gdy na raz spadło ich kilka już myślałem, że to zaczyna padać. Rozbłyski miałem cały czas przed sobą. Wąwolnicy już miałem je prawie nad głową. Albo przeszło bokiem. Albo tak tylko jakaś dyskoteka w niebie. Nawet nie było słychać grzmotów. Od osiemnastej było coraz przyjemniej – chłodniej. Dało się ten dzień jakoś przeżyć w trasie. Czy za tydzień ruszę dokończyć tą trasę? Nie wiem. Na północ od Puław dawno nie jeździłem. Ciągnie mnie teraz tam.

Link do mapy na bikemap.net - zmienili stronę i skrypt na bikestats sobie z tym nie radzi.
  • DST 289.29km
  • Teren 11.00km
  • Czas 14:07
  • VAVG 20.49km/h
  • VMAX 45.36km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

W słońcu i sentymentalnie

Umówiłem się z leśnikami w Michowie w celu określenia lokalizacji pomnika przypominającego o cmentarzu żydowskim. Na ósmą rano. Wypadało się nie spóźnić. Słońce jasno świeciło. Ruszyłem przed szóstą. Trochę mnie zaskoczył ruch na drogach. W weekendy w tych godzinach jest znacznie spokojniej. Ale to tylko na trasie do Końskowoli. Z Końskowoli do Sielc już znacznie spokojniej do tego jeden samochód znajomy. Kierowca mnie nie poznał :) Do pracy nie chodzę w ciuszkach rowerowych. Przez las przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Wyraźnie jechało się lekko. Sama radość. Ciepło. Powietrze pachnie. Ta wiosna na którą czekaliśmy tak długo wybuchła. Powiedziałbym, że wszystko kwitnie gdyby nie to, że maków i chabrów jeszcze nie ma. Ale jeszcze kwitnie tarnina i już rozkwitają bzy. To wszystko dodawało energii. I tylko jechać i jechać. Ale nie długo. Zaraz był Michów. Tu chwilkę poczekałem aż leśnicy dojadą z Lubartowa i trochę pochodziliśmy po lesie. Nie chodziło o wyznaczenie granic cmentarza. Ale obeszliśmy chyba cały teren, który wg map zajmował cmentarz. Chodziło tylko o wyznaczenie miejsca wyeksponowanego i jak najbliżej cmentarza. Kirkut zanurza się bowiem między drzewa. Nawet na mapach przedwojennych jednym tylko rogiem zbliżał się do skraju lasu. I mniej więcej w tym rogu wyznaczyliśmy miejsce dla pomnika. Ponarzekaliśmy troszkę na wójta który nic nie wie. Na ludzi którzy trzydzieści lat temu skradli z cmentarza ostatnie nagrobki. I się rozstaliśmy. Oni pojechali dalej załatwiać formalności związane z pomnikiem, ja pojechałem w stronę Wieprza – nie miałem planu. Miałem dzień wolny od pracy i chciałem go trochę rozjeździć.

Z mostu w Jeziorzanach widać, że już Wieprz opada.



Ostatnio parokrotnie jeździłem szosą Przytoczno – Sobieszyn. Odchodzi od niej droga do Podlodowa. Nigdy tam nie byłem. Miałem w szkole kolegę z Podlodówki ale to było tyle lat temu… W Podlodowie wydawało mi się, że przy bocznej drodze, w oddali widać bramę dworską lub folwarczną. Nawet nie wiem czy był tam dwór. Może nawet jest bo ktoś właśnie stawia nowe ogrodzenie zostawiając stare, murowane elementy ogrodzenia. Nawet jeśli coś tam jest i tak już niedostępne. Pojechałem dalej. W stronę Lenda Ruskiego przed którym miałem wjechać w drogę do Sobieszyna. Po minięciu stawów w Wólce Sobieszyńskiej wjechałem w las. Jest tu gruntowa droga prowadząca do szkoły. To była część sentymentalna wyjazdu ;) Byłem tu na bardzo przyjemnym, pięcioletnim zesłaniu. I lubię wracać. Droga już jakoś mniej używana. Ale może to po zimie tak się zrobiło. Na przeciwnym końcu lasu zaczynała się aleja czereśniowa. Dziś chyba jedno drzewo z tych licznych czereśni zostało.



Po lekcjach wielu mieszkańców internatu w okresie dojrzewania czereśni tu wisiała na drzewach lub stała pod nimi. Żółte. Czerwone. A czasy były takie, że szczęśliwcy z papierem toaletowym chodzili z nim po mieście dumni jak pawie. Czereśnie miały związek z papierem toaletowym. Może pośredni ale trzeba było pamiętać o tym deficytowym papierze. Ta przyjemność obżerania się czereśniami nie była całkiem bezkarna.

Szkoła. Zabytkowa. Z fundacji Kajetana hr. Kickiego.



Teraz wyremontowana. Na strychu, gdy dach jeszcze był dziurawy, stał szkielet konia. W świetle przenikającym przez szpary w dachu i pełnym kurzu wyglądał niesamowicie. Już go nie ma. Znajomi sprawdzali. Szkoda. Nikt tego nawet nie sfotografował.

Boisko. Internat i sala gimnastyczna. Boisko zmieniło się nie do poznania. I rośnie na nim trawa. Pewnie nie ma kto teraz jej wydeptywać biegając za piłką.



I brama do lasu. Tutaj chodziło się zapalić, pogadać. Poza wzrokiem wychowawców. Już nikt tu nie chodzi. Nawet ścieżki zarosły.



Jest tam jedna, słabo widoczna ścieżka na dawny "poligon". Sam "poligon" zarósł. Tylko na betonowych pasach jezdni nie rosną jeszcze krzewy i drzewa. Ale pokrzywy już tak. To już nie jest szkoła rolnicza. "Poligon" nie jest potrzebny. Ale nawet droga do Grabowców Dolnych jest dziwnie przejezdna. Kiedyś to był sam piach. A teraz po środku nawet się zielenią roślinki. Jak to wszystko się pozmieniało przez te ćwierć wieku. W Grabowcu jednak nadal stoi jeszcze drewniany młyn wodny. Ma chyba nawet nowy dach.

W Grabowcu zaczął się znów asfalt. A ja już miałem plan – pojadę z Nowodworu do Ryk i Dęblina. Do Puław wrócę z drugiej strony Wisły.

Przy drodze do Ryk – sady. Kwitną. Pachną. Cieszą.



Troszkę zaczął dokuczać wiatr. Wczoraj zrobiłem przejazd po sklepach pytając o lemondki. Nie ma. Można zamówić ale może nie warto? Kiedyś jeździłem z rogami umieszczonymi na środku kierownicy i efekt był podobny – tułów niżej i opór powietrza mniejszy. Tak sobie zrobiłem znowu i teraz miałem okazję sprawdzić czy tak jest wygodnie. Wygodnie. I wystarczająco jak na moje potrzeby. Nie potrzebuję lemondki.

Jazda po drugiej stronie Wisły też była pod wiatr. I też wśród kwiatów.



I gdyby na postojach nie dokuczały owady. To bym się wcale z powrotem nie spieszył.

  • DST 124.23km
  • Teren 6.00km
  • Czas 05:51
  • VAVG 21.24km/h
  • VMAX 47.15km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Ostatni dzień długiego "łikendu"

W sobotę spóźniłem się na pociąg do Terespola. Miałem nim dojechać do Chotyłowa i z niego rozpocząć przejazd przez Piszczac na południe. Ambitnie nawet zakładałem, że dojadę i w okolice Krasnegostawu. Dnia na to jest za mało. W sobotę padało. W niektórych miejscach przez cały niemal dzień. Dobrze wyszło, że musiałem dwie minuty czekać na przejeździe by na ten pociąg się spóźnić. Ale z niedzielą zawsze mam problem. Muszę pamiętać, że w poniedziałek mam rano do pracy. Łatwo przesadzić i zaspać albo przyjechać za późno by zdążyć do pracy. Rower – w przeciwieństwie do środków komunikacji publicznej – nie lubi rozkładów jazdy. A wolność to nie tylko określona prędkość przejazdu. To także swoboda. Policzyłem. Do Dęblina na pociąg muszę stawić się na 6:33. Do Chotyłowa pociąg dojeżdża po 9-tej. Słońce wstaje po 5-tej i godzinę później można już robić zdjęcia. By dojechać do Dęblina muszę wstać o 4-tej (chyba że zrezygnuję ze śniadania). I tak musiałem po sobotnim spóźnieniu się w dzień zdrzemnąć więc… Może nie warto czekać na pociąg tylko ruszyć jeszcze w nocy? Wrócić na 20-tą. To było realne. Ostatnie miejsca, które chciałem odwiedzić znajdują się kilkaset metrów lub kilometr od dróg utwardzonych – po sobotnich deszczach mogłem je po prostu skreślić z listy. Poczekają na dni suche.

W nocy temperatura była w okolicach 8 stopni na plusie. Dało się wytrzymać. Marzły tylko trochę stopy. Przejazd przez Żyrzyn i Baranów nie sprawił żadnych problemów. Samochody na drogach w ilościach śladowych. Choć zapowiadano zachmurzenie jednak noc była gwiaździsta. Bardzo gwiaździsta. Lasy przed Baranowem wypełniały śpiewy ptaków. Szczególnie w okolicach miejsc podmokłych. Ale rozlewiska Wieprza było w tym nie do pobicia. Nie tylko ja nie spałem. Nie tylko ja cieszyłem się tą nocą. Za Sobieszynem, na drodze krajowej do Kocka już nie było tak bardzo słychać ptaków. Na stawach w Podlodowie dominowały płazy. A pod Przytocznem pojawiły się mgły. Początkowo delikatne.



Wiatr je gnał w stronę przeciwną do kierunku mojej jazdy. Ciekawe, że wiatr był ciepły, że w terenie pagórkowatym zdarzało mi się jechać pod mgłą – kas tylko czasami o jej podstawę "ocierał". Ale im bliżej Kocka tym był była gęściejsza. I tam już we mgle było odczuwalnie chłodniej – termometr nadal pokazywał tą samą temperaturę, to ubranie miejscami "brało wilgoć". Szczególnie zmokły buty i skarpety. I długo nie chciały wyschnąć (jeszcze im dołożyłem chodząc po świcie po mokrej od rosy trawie). Mgła utrzymywała się nad łąkami. Na dłuższych leśnych odcinkach była dobra przejrzystość powietrza. Zawsze obawiam się mgieł. Ani dobre światła, ani odblaski na to nie pomogą. Na szczęście wszyscy na drodze zdawali sobie sprawę z tego, że kiepsko widzą w tych warunkach. W Radzyniu Podlaskim zatrzymałem się na małe co nieco. Niby niedawno jadłem, a już ssało. Jeden batonik to było za mało. Gdy słońce już wstawało ja robiłem już kolejną przerwę na kolejne małe co nieco.



Sama droga nieco się zmieniła. Nie byłem na niej może już dwa lata. Ale pamiętałem wyboisty wyjazd z Radzynia Podlaskiego. Już jest inaczej. Nowa nawierzchnia. Ale tylko na samym wylocie. Dalej już jest jak było. To i tak dobrze, że się nie pogorszyło. A ruch na drodze krajowej 63 w dni wolne od pracy rano i w nocy jest znikomy. Po przejechaniu dwudziestu paru kilometrów zaczyna się dobra nawierzchnia i ruch jeszcze bardziej maleje. Zatrzymałem się przy jednym z przystanków autobusowych. Była tam rozkład jazdy. Dwa autobusy dziennie. Jeden do Warszawy, a drugi do Włodawy. Stojący na drodze lis uznał, że nie ma co czekać aż go rozjadę i zszedł z szosy. Spokój totalny. Choć to tylko pozory. Ruch był na drogach lokalnych. Ta droga leci do przejścia granicznego w Sławatyczach i nie jest osią transportu lokalnego. Przecina wiele lasów. Im dalej na wschód tym słabszy sygnał "plusa". Odczułem to kiedyś gdy zgubiłem się w lesie. Pozostało mi tylko brnąć dalej aż droga gruntowa doprowadzi mnie do jakiejś innej drogi lub osiedla. A robiło się już ciemno. To było też ze dwa lata temu. Teraz nie planowałem robić sobie skrótów przez lasy. Dojechać miałem do Wisznic i w nich opuścić drogę krajową by pojechać na północ. Miałem przejeżdżać obok dawnych cmentarzy żydowskich. Na jednym podobno po wojnie powstało boisko szkolne. Na drugim posadzono drzewa i stał się częścią lasu. W przypadku tego pierwszego musiałbym wiedzieć gdzie była szkoła wybudowana zaraz po wojnie. Na miejscu jest bowiem nowy budynek szkolny ale nie wiem czy w tej samej lokalizacji. Dlatego skupiłem się na tym drugim, zalesionym cmentarzu. Tak bardzo się skupiłem, że dałem się zaskoczyć jeszcze jednemu cmentarzowi w Wisznicach. Staremu chrześcijańskiemu. Został odnowiony, jest zabytkiem. Tylko nagrobków pozostało niewiele. Z cmentarza korzystali razem unici i katolicy. Po zniesieniu unii kościelnej przez cara i przemianowaniu unitów na prawosławnych południowa część cmentarza stała się cmentarzem prawosławnym. Na części prawosławnej nie ma dziś żadnego nagrobka. Za to na części katolickiej ostało się ich trochę.



Jest w tej części też kwatera powstańców styczniowych.



Jest tu kawałek historii. Ale wyraźnie widać, że tylko katolickiej. Po prawosławnych tylko przestrzeń. A po Żydach… Ich pamięć zadeptano i zalesiono. Nie wiem w którym miejscu było boisko założone na cmentarzu. A w lesie trudno dziś jednoznacznie wytyczyć granice cmentarza. To gdzieś tam:



W Wisznicach zaczyna się ścieżka rowerowa. Ciągnie się parę kilometrów. To właściwie chodnik z prawem do poruszania się rowerów. Nie da się po tym jechać szybko. Ale pomiędzy Dubicą Dolną i Rossoszem już nie ma tego problemu. Rossosz też ma ścieżkę ale nie ma zakazu wjazdów rowerów. Tutaj nie szukałem cmentarza żydowskiego. Znalazłem go kilka lat temu. To tylko zagajnik za cmentarzem katolickim. W tych okolicach cmentarze żydowskie posłużyły Niemcom jako składy materiału budowlanego. Macewy były rozbijane na tłuczeń i utwardzano nimi drogi (podobnie jak w Kurowie). Podobnie miało być z cmentarzami tatarskimi ale… nie wiem co Niemców powstrzymało (nie powstrzymało Polaków ale to inna bajka). Można jednak zawsze przyjąć, że gdzieś pojedyncze nagrobki się zachowały. Przydawały się w gospodarstwie. Dzisiaj ludzie nawet mogą nie wiedzieć, że je mają. Ale wrócę do Rossoszy. Mijałem tu parokrotnie upamiętniony tabliczką na kamieniu cmentarz katolicko-unicki. Nie ma żadnych nagrobków.



Naprzeciw niego jest duży trawnik z pomnikiem, który mi wyglądał na nagrobek. Sprawdziłem. To jest nagrobek. Czyżby tam znajdował się dawny cmentarz prawosławny?



Słońce z samego rana, po pierwszych rozbłyskach schowało się za chmury. Zakładałem, że tak będzie przez cały dzień. Ale chmury się przerzedziły. Musiałem założyć okulary choć to zostawiałem sobie na czas gdy już obeschną owady. A z owadami to było tak, że w te mokre dni jakby ich nie było. I chyba nie było ich też w miejscach ich tradycyjnego występowania wieczorami – na jezdniach. To na jezdniach szukają ich od zmierzchu jeże. Zamiast tego widziałem chyba kilkanaście świeżych trupów jeży w ciągu całego wyjazdu. Znacznie więcej niż zwykle. Do owadów jeszcze wrócę – zrobiły mi podczas powrotu mały horror.

W Łomazach porzuciłem drogę główną (do Białej Podlaskiej) i wybrałem kierunek: Ortel Królewski (tak wychodziło z drogowskazów tylko wcześniej trzeba było pojechać w drogę mającą lecieć do Tuczna). Droga biegnie obok cmentarza żydowskiego na którym znajdują się zbiorowe groby ofiar zbrodni jakiej Niemcy dokonali ok. 2 km dalej (drogowskaz na murze cmentarza). Ostatnio jak tu byłem cmentarz był zarośnięty. Teraz oczyszczony z wyższej roślinności. Oczywiście – macew nie ma.



Kolejny cel i miejscowość na trasie to Studzianka. Jak Studzianka to mizar (cmentarz) tatarski. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę "Studzianka mizar" lub "Studzianka cmentarz tatarski" a pojawia się Łukasz Węda. To już dla googli niemal synonimy. A ja chciałem zobaczyć postój dla rowerów o którym Łukasz napisał kiedyś, że zrobili go przy cmentarzu. Jest nawet zadaszenie :)



Gdy spotkałem Łukasza (jeden tylko raz) akurat kierował pracami porządkowymi na cmentarzu. W rozmowie wspomniał o swoim przejeździe na rowerze wzdłuż ściany wschodniej. Sypiał w wiatach przystankowych. To dla mnie coś takiego jak wyskok Aleksandra Małachowskiego po upadku komuny – pojechał na motocyklu do Izraela (przynajmniej tak wiele lat temu gdzieś napisano, a ja zapamiętałem). Spontaniczny wyczyn. Chyba niewielu ludzi ma coś takiego na swoim koncie. Raz tylko spotkałem A. Małachowskiego. Jechał pociągiem z Lublina w drugiej klasie. Niezręcznie było cokolwiek mówić – był zagrzebany w papierach. Dziś takich polityków chyba już nie ma. Nie mam na myśli jego poglądów politycznych. Chodzi o klasę. Wcale nie drugą.

A teraz podobno jest w Studziance lub w Łomazach kółko rowerowe. I to ma związek z tym parkingiem rowerowym. Rowerzystów nie spotkałem tu zbyt wielu. Ale byłem jeszcze wcześnie. Może za wcześnie? Mizar jednak skłania do zadumy. Tak jak każdy cmentarz. Tym razem obejrzałem sobie cały.



W drodze do Piszczaca przejeżdżałem przez Ortel Królewski. Jest tu ładny drewniany kościół. Ale to akurat niedziela. Nie chciałem przeszkadzać ludziom podczas mszy. Zresztą już kiedyś porobiłem trochę zdjęć. Teraz tylko jedno z daleka.



W Piszczacu przejechałem na koniec osady drogą do Lebiedziewa. Tu ma znajdować się cmentarz żydowski. I jest. Oczywiście bez nagrobków.



Byłem obserwowany. Ale z terenu cmentarza.



Przeglądając wcześniej w internecie informacje o Piszczacu trafiłem na wzmiankę o podlaskiej kamiennej babie przy kościele. Ją też chciałem zobaczyć. Przypominają krzyże choć podobno krzyżami nie były gdy je tworzono. Dotąd widziałem dwie. Teraz już trzy.



Teraz czekał mnie przejazd do Sławatycz. Przez Tuczną. Jeszcze pod Piszczacem widziałem pomnik żołnierzy Armii Czerwonej (tak myślę) pozbawiony tablicy. Dużo jest takich pomników które pozbawiono intencji i pozwala im się niszczeć. Moim zdaniem niesłusznie. Napisy na nich często miały za zadanie odwrócenie ról bohaterów i ofiar. Ale to jest obraz świata który odszedł. Można dyskutować czy Sowieci Polskę wyzwolili. Bo tu zdania są podzielone. Ale nie powinno się na siłę swoich poglądów narzucać innym. Samo to, że niszczenie ogranicza się do demontażu tablic już świadczy o tym, że istnieją jednak jakieś wątpliwości. Znicze też o czymś świadczą.



W Tucznej bardzo spodobało mi się bocianie gniazdo na starym wiatraku. Wiatrak już bez skrzydeł. Ale jak robiłem zdjęcie przybiegła właścicielka. Chyba nie chciała bym fotografował jej obejście. A ja nie miałem takiego zamiaru. Jakoś się dogadaliśmy. Nie wiem tylko dlaczego uznała, że jestem bezrobotny.



Wiatr tego dnia kręcił, zmieniał kierunki. Dojeżdżając do Sławatycz spotkałem dwoje ludzi na przejażdżce rowerowej. Na starych rowerach nawet bez przerzutek. Mówili, że mają i takie ale najlepiej im się jeździ na tych starych. Najlżej i najwygodniej. Na pewno znaczenie ma tu przyzwyczajenie. Ja zawsze potrzebuję trochę czasu by się do nowego roweru dopasować. A później zmieniam go tak by był jak najwygodniejszy. To trwa czasami kilka lat. A przecież można zostać przy jednym i się tego trzymać. Oni tak wybrali. Ale na jazdę do Tuczna się nie zdecydowali. Akurat w tej chwili mieli przeciwny wiatr. Zawrócili do Sławatycz. Na rozjeździe opuściłem ich wybierając drogę do przejścia granicznego. Jadąc tędy mogłem zobaczyć cmentarz, który dostrzegłem na mapach. Wiedziałem, że nie jest to cmentarz żydowski, ani parafialny katolicki. Z bliska zobaczyłem, że jest to cmentarz prawosławny. Jakoś nie przyszło mi to samo do głowy. Pomniki nowe. Jest wśród nich grób nieznanego z nazwiska i imienia żołnierza WP. Jadąc w stronę centrum dojechałem do cerkwi, której już kiedyś zrobiłem większą sesję zdjęciową.



Stoi na przeciwko kościoła katolickiego. Za nim miałem odnaleźć cmentarz katoliki i drogę prowadzącą do cmentarza żydowskiego. Cmentarz został odnowiony przy udziale Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. To najczęściej oznacza, że jest zamknięty na cztery spusty i nie dostępny. Zdjęcia zamieszczone w Wirtualnym Sztetlu pokazywały, że jednak wejść można. Tylko one zostały zrobione zanim przywieziono kolejne macewy. Wcześniej były chyba tylko dwie albo jedna. Stosunkowo nowa brama. Stara siatka.



Kłódka i łańcuch. Zabrakło tylko tabliczki "Zakaz wstępu".



Widać, że cmentarz niedawno był wysprzątany. Butelki powrzucane przez płot wyglądały na dość świeże. Stara była za to dziura w ogrodzeniu prowizorycznie tylko zatkana. Po wyjściu "zamknąłem" jak tak samo jak "zamknięta" była wcześniej.



Po wizycie na kirkucie ruszyłem w stronę Włodawy. Słońce zaczęło prażyć. Gdybym wiedział… nie brałbym bluzki z krótkim rękawkiem tylko jakąś przewiewną bluzę z pełnymi rękawami. Nie przepadam za długim przebywaniem w słońcu. Czerwienię się przez to. Po przyjściu do pracy słyszę tylko "gdzie pan był tym razem panie Tomku, bo tak się pan opalił". Wymienić miejscowości, podać liczbę kilometrów i mam z głowy do czasu aż zapyta następny. To męczące zawracanie głowy. Dojechałem spokojnie do Dołhobrodów.



Gdzieś tutaj mijałem pierwszego rowerzystę na szosówce. Jechał walcząc z wiatrem. Ja miałem trochę lepiej. Wiatr był boczny ale czasami mnie pchał. Znów zgłodniałem i na szczęście w Różance trafiłem na czynny sklep. W Sławatyczach i Tucznej nie widziałem czynnych sklepów spożywczych. Po konsumpcji batonika przejechałem w pobliżu miejsca gdzie kiedyś na nadbużańskiej skarpie stał pałac. Był też folwark. Największy po nim budynek powoli się sypie.



Po pałacu zostały jakieś ślady na samej skarpie. Ale nie chciałem pchać się w te błota. Trwają też jakieś remonty w parku.

Za Różanką kolejny szosowiec jadący w kierunku Sławatycz. W Susznie zaczyna się ścieżka rowerowa do Włodawy. Znów nie można jechać szybko. Chętnie w samej Włodawie odjechałem w bok widząc drogowskaz wskazujący cmentarz żołnierzy radzieckich. Tylko nie dojechałem do tego cmentarza. Chodziło mi raczej o to by dojechać do synagogi. Lubię rzucić okiem na ten klasycystyczny budynek fundowany przez Czartoryskich. Projektantem mógł być Aigner. Kierunek zmieniłem widząc drogowskaz na cmentarz żydowski i lapidarium. Cmentarz to dziś park. Ale to lapidarium mnie zaintrygowało. Nie widziałem go i o nim nie słyszałem. I go nie zobaczyłem. Będę musiał jeszcze poszukać informacji. Może jest w innym miejscu niż cmentarz? Drogowskazy wskazują tylko kierunek, a nie konkretne miejsca.

Synagoga była otwarta. To znaczy otwarte było muzeum. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Jak się dowiedziałem od pań tam pracujących czynne jest do szesnastej. To wiele wyjaśnia. Zwykle we Włodawie byłem po tej godzinie. Ale dziś wejść nie mogłem. Bloki w butach porysowałyby posadzki. Będę musiał kiedyś tu zajechać z drugą parą butów. I przed szesnastą (od wtorku do niedzieli). Mogłem też zapytać panie o to lapidarium. Zapomniałem.



Od dawna wiem o grobach żołnierzy KOP i ich pomniku w Wytycznie. Nigdy nie miałem okazji tego zobaczyć. Dojechać tam jest najłatwiej drogą krajową do Lublina. A ja ją od zawsze omijam. Nawet nie wiedziałem, że przez 12 km jedzie się przez lasy. Teraz wiem. Tylko słońce stało wysoko i prażyło bezlitośnie. Drzewa nie dawały cienia. Zjechać można było tylko na przydrożne parkingi (po drodze są 3 lub 4). Sam las często podmokły. Między drzewami pływały kaczki. Do pomnika jedzie się drogą biegnącą obok kościoła.



Trafić łatwo. Choć jest przy bocznej drodze nieutwardzonej to jest widoczny z daleka.



Krótką przerwę zrobiłem sobie w Urszulinie. Dzięki temu odkryłem całkiem nowy pomnik. Mała tablica obok pomnika upamiętniającego mieszkańców Urszulina pomordowanych podczas okupacji.



Wiele jest takich miejsc w których spoczywają ofiary mordów z okresu wojny. "Swoim" dawno powystawiano pomniki. O "obcych" trochę się pamięta ale nie upamiętnia się zbyt chętnie.

Kolejnym celem była wieś Wereszczyn. Było już późno. Ja się trochę pogubiłem i już nawet nie sprawdzałem na mapach jak tam dojechać. Chodzi mi oczywiście o cmentarze. Na mapach WIG i na współczesnych mapach są tam zaznaczone 4 cmentarze chrześcijańskie. Zaciekawiło mnie to mocno. Ale jeszcze tu kiedyś przyjadę. Na spokojnie. Teraz zacząłem się spieszyć do Puław. Następnego dnia miałem rano być w pracy. Pojechałem więc drogą do Puchaczowa. Po pierwszych dwóch kilometrach zaczął się koszmar. Dziura na dziurze. Samochody starały się miejscami omijać asfalt jadąc po poboczu. Inaczej się nie dawało. Tak było do Nadrybia. W pobliżu Bogdanki jest już znacznie lepiej. Ale ten przejazd zajął mi bardzo dużo czasu, także z powodu przeciwnego wiatru i zmęczenia. Słońce dało mi w kość.



Za Puchaczowem też miałem trochę dziur w drodze. Ale masowo występują też na drodze z Łęcznej do Kijan. 8 kilometrów slalomu i wertepów. To nie na moje zdrowie. Dziury skończyły się w Kijanach.



Tutaj sobie podszedłem. Do Puław jeszcze daleko. Sił mało. Więc trochę pooszczędzałem. W Kijanach był bardzo duży ruch samochodów. Wszystkie jechały w stronę Lubartowa. Przypomniało mi się, że 5 maja miał być w Zawieprzycach piknik historyczny. I chyba rzeczywiście wszyscy tam jechali. Samochody stały już na całej długości drogi do Zawieprzyc (1 km od drogi do Lubartowa) i na jej przedłużeniu. Od tego miejsca ruchu samochodów już prawie nie było. Spokojnie więc pojechałem przez Niemce. Ściemniało się szybko. Robiło się też chłodno. Zapalić światła. Przebrać się. I dalej. I… powraca temat owadów. Przez te kilka mokrych dni nie mogły latać. Szczególnie z tego powodu zapewne cierpiały chrabąszcze majowe. Ta noc była inna. Była sucha. Chrabąszcze latały pod wszystkimi chyba przydrożnymi drzewami (może z wyjątkiem brzóz). Uderzały w światło rowerowe. Czepiały się ubrania. Uderzały w okulary i kask. Wpadały w szprychy i pod koła. Najmniej przyjemne dla mnie było ich chodzenie po odsłoniętych częściach ciała (łydki i twarz). Dłonie nieco mi zmarzły więc na nich mi to tak nie przeszkadzało. Kamizelka odblaskowa czasami wyraźnie mi ciążyła. Z tymi, które zawisły mi na ubraniu nie było problemu – zaraz odlatywały. Ale jak jeden wpadł pod kask już był problem, bo nie mógł się sam wydostać. To skończyło się dopiero gdy pod Garbowem dojechałem do drogi krajowej. Do Chrząchowa za Kurowem miałem przynajmniej spokój z chrabąszczami. W Chrząchowie nie były już tak liczne. Ale to zapewne z powodu pory – lubią latać o zmroku i zaraz po nim. W chłodzie trochę przybyło mi sił. Ale i tak dojechałem znacznie później niż chciałem. Ostatecznie do pracy zaspałem i to bardzo. Nie powinienem jednak wyjeżdżać w niedzielę. Niedziela jest dobra na powrót.

  • DST 341.97km
  • Teren 1.00km
  • Czas 17:16
  • VAVG 19.81km/h
  • VMAX 41.05km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Spóźnienie, frustracja i deszcz

W planach miałem przelot wzdłuż Bugu od Terespola na południe. To tak z grubsza, bo trasa jest nieco zakręcona i jak zwykle trochę cmentarzy do odwiedzenia. Łańcuch i kaseta na skraju używalności. Te 300 km miało je dorżnąć tak bym ich nie żałował. Ale by trasa miała taką długość miałem się wspomóc koleją żelazną. Pociąg z Dęblina o 6:33. Do stacji w Dęblinie mam tylko 25 km. I pewnie bym zdążył gdyby nie kawa, pociągi, wiatr, deszcz, osiemnastowieczny kościół z Łosic... i jeszcze pewnie coś bym wymyślił żeby się usprawiedliwić. Fakt, że z tą kawą przed wyjściem to przegiąłem. Nie było na to czasu. Darłem ze średnią 23 km/h. Gdyby nie wiało byłoby jeszcze szybciej, a gdyby wiało w plecy... ech. Do tego mżawki. I już w samym Dęblinie postój przy przejeździe kolejowym. W pobliżu stacji chciałem rzucić okiem na stary kościół drewniany przeniesiony do Dęblina chyba w okresie międzywojennym z Łosic (zasłonięty przez nowo budowany z cegły). I już nawet nie zobaczyłem w Dęblinie światełek odjeżdżającego pociągu. Następny - za 3 godziny - nie interesował mnie. A jeszcze przed Borową po zielonym polu przy drodze chodził mokry bociek. Tak żałowałem, że nie mogę się zatrzymać by złapać to aparatem. I zapomniałem zapalniczki, a zapałki mi zamokły. Frustracja totalna. Ale wracać od razu do Puław nie było sensu. Przypomniałem sobie, że jest w Dęblinie droga, którą jeszcze nigdy nie jechałem. Do Stawów. Stawy widywałem tylko z okien pociągu. Puściłem się więc do Stawów. Po drodze mijałem fort Mierzwiączka.



W Puławach i pod fortem sportowcy obserwowali spławiki. Padał co jakiś czas drobny deszcz. A oni obserwowali. Nie rozumiem tego sportu. Szachy mają w sobie więcej życia niż to obserwowanie spławików. Ale ludzie to lubią. Relaksują się przy tym. Pewnie tak jak ja układając linie z kolorowych kulek lub czytając książkę. A może nie. Układając kulki nawet o nich nie myślę. Przy książce myślę o tym co przeczytałem. A jadąc moknę. Co chwila przestaje padać i zaczyna na nowo. Temperatura w okolicach 11 stopni. Zdjąłem rękawiczki i odkryłem, że bez nich też bardzo wygodnie dłonie leżą na chwytach Ergona. Jakoś wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Może dlatego, że wcześniej nie miałem jadąc mokrych rąk. Nie miałem map tej okolicy. Nie wiedziałem dokąd mnie droga przez Stawy doprowadzi. Domyślałem się tylko, że powinienem dojechać do Ryk. I nawet jak już w nich byłem nie wiedziałem czy to Ryki. Nie zauważyłem żadnej tablicy z nazwą miejscowości. Ale bloki, Tesco i majacząca we mgle wieża kościoła, a na koniec rycki dworek (ten ostatni najbardziej) upewniły mnie, że nie zbłądziłem. Przeciąłem szosę warszawską i pojechałem do Lenda Wielkiego. Droga rozjeżdżana nie raz. Chyba ją lubię. Zawsze ją wybieram gdy jest fatalna pogoda. Ale tą zależność dostrzegłem dopiero teraz. Parokrotnie zmokłem. Deszcz wypłukiwał ze mnie złość, a z łańcucha resztki smaru. Bociany nad głową. Bociany przy drodze. Bociany...



A przy stawach w Sobieszynie (geoportal nazywa tą osadę Stara Wólka, a na tablicach chyba jest inaczej). Zobaczyłem jaskółki. Zawsze pojawiają się znienacka. Może są już od paru dni. Ja zauważyłem je dopiero dzisiaj. I tak nie dadzą rady oczyścić powietrza na tyle dokładnie by jeździć bez okularów. Ale fajnie, że są. Bo już wiele drzew traciło kwiaty przez deszcze. Białe płatki pokrywają ziemię prawie jak śnieg. Ta wiosna wybuchła i szybko chce się skończyć. Powietrze aż drży od śpiewu ptaków. To miłe. Chyba tylko łabędzie cicho siedzą (w końcu miały być nieme więc są). I bociany. U nich już chyba po godach. Klekotania nie słyszałem.

Dalsza trasa to przeskok przez Wieprz do Baranowa (Wieprz nadal szeroko rozlany). A później jazda do Kotlin i przez lasy w stronę Sielc, Końskowoli i Puław. W piwnicy szybka wymiana łańcucha i kasety. Przy robocie usłyszałem jak ktoś inny w piwnicy zasuwa z małą pompką. Przerwałem robotę i zaniosłem swoją warsztatową - co się będzie człowiek męczył jak może się tylko parę razy napiąć i będzie miał to z głowy.

Na dworze wciąż mokro. Jeśli jednak podeschnie, a mi uda się choć trochę przespać to może dam sobie spokój z rozkładami jazdy pociągów i pociągnę nocą pod Terespol na własnych kołach. Pociąg dojeżdża tam po dziewiątej, a zdjęcia można robić od szóstej. Chyba warto.

  • DST 101.83km
  • Teren 1.00km
  • Czas 05:16
  • VAVG 19.33km/h
  • VMAX 42.52km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 1 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Giżyce Niemieckie

To był szybki popołudniowy wypad. Są miejsca do których mam blisko ale są zupełnie nie po drodze. Tak jest z Giżycami. Wiem gdzie jest tam grodzisko. I jeszcze nigdy nie trafiłem na moment gdy można było do niego dojść suchą nogą. Dziś chciałem sprawdzić czy może tym razem się uda. Wyjechałem po południu. Nie było daleko więc postanowiłem jechać trochę szybciej nie oszczędzając sił jak zwykle to robię. Z Końskowoli przez Sielce do drogi Warszawa – Lublin. Po jej przekroczeniu droga utwardzona tłuczniem do asfaltu w lesie (nie ma chyba kilometra). Ostatnio w lesie pojawiły się znaki szlaku rowerowego. Ale cykliści chyba już wcześniej te drogi pożarowe poznali. Dziś mijałem tam grupę szosowców.

W stronę Michowa pojechałem przez Bronisławkę, Wielkolas i prosto po świeżym dość asfalcie do Trzcińca. Ostatnie sto parę metrów to droga bez asfaltu. Dziwnie… A w Michowie zajechałem do lasu by zobaczyć czy może coś się zmieniło w lesie. Bo ma się zmienić. Po raz pierwszy spotkałem tam kogoś mieszkającego w Michowie i zapytałem o cmentarz żydowski. Podobno wiele osób pyta ponieważ napisano o nim w internecie. Nie wiem czy nie chodzi o moją stronę. Ale tym razem już nie mapy mnie prowadziły tylko żywy człowiek, który pamiętał gdzie stały macewy. Miejsce odnalazł po długiej bruździe w ziemi. Jest to prawdopodobnie ślad po parkanie rozebranym przez mieszkańców Michowa. To nie jest to miejsce o którym myślałem. Jest głębiej w lesie i bardziej na zachód. Teren cmentarza był podobno kiedyś niezadrzewiony. I nie był tak pofałdowany – ludzie stąd po wojnie brali piach do budowy domów. Podbieranie piachu miało się skończyć za sprawą leśników. Nie tylko zabronili ale też wykopali rów przy wjeździe do lasu. Już jest zamiast niej nowa droga ale już tędy nie jeździ się do serwitutów ani nie gna się nią krów na drugą stronę lasu, który jest teraz większy. Faktem jest, że leśna droga zaznaczona na mapach WIG już zarasta. Tak samo droga gruntowa z Michowa do lasu zmieniła swój bieg po scaleniu gruntów w latach siedemdziesiątych. Tylko ostatni odcinek, pod lasem biegnie tak jak przed wojną. Z ust mojego przewodnika dowiedziałem się, że podobno podczas wojny niemal codziennie kogoś na cmentarzu grzebano. Wiedział to od swojej matki. Jak mówił Żydów zabijano "przy figurze", nie gnano ich do lasu. Ale chowano na cmentarzu. Wracając do bruzdy w ziemi. Domyślam się tylko, że to ślad po parkanie. Przewodnik mówił, że macewy stały tylko po jednej stronie bruzdy – wskazał północ. Wspomniał też o tym, że brano stad gruz pod budowę domów. Sam myślał, że chodziło o macewy ale prawdopodobnie to rozbierano parkan – stele przecież leżały na chodnikach w Michowie, w lesie zostało ich tylko kilka. Te informacje to dla mnie skarb. Bardzo jestem zadowolony z tego, że je poznałem.

Dalsza trasa to przejazd do Giżyc. Trochę ją sobie skróciłem. Nie wjechałem do samego Rudna tylko przebiłem się przez pola do Zofianówki – po deszczu dało się po tym piachu przejechać. W Giżycach zapędziłem się w pola. I… Wieprz wciąż zalewa łąki. Przejścia nie ma.



Bywałem już bliżej. Ale zawsze na drodze ta woda.

Teraz chciałem rozejrzeć się za cmentarzem ewangelickim w pobliżu Giżyc. Przed II wojną światową Kolonia Giżyce to było kilka domów stojących w pewnym oddaleniu od siebie przy polnej drodze. Kolonia istnieje nadal ale przy prostej drodze znajdują się dziś tylko dwa gospodarstwa. Droga przy której stoją przecinała drogę do Giżyc i wchodziła do lasu. Przechodziła obok poszukiwanego cmentarza. W zasadzie tylko domyślałem się jego istnienia. Nie został bowiem zaznaczony na mapach WIG. Za to w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wspomniano o istnieniu kantoratu w Giżycach. Jak był kantorat to pewnie był i cmentarz. Sprawę nieco rozjaśniła mapa niemiecka sprzed 1919 roku. Na niej dzisiejsza Kolonia Giżyce nazywa się Giżyce Niemieckie i jest zaznaczony cmentarz. Tyle wiedzy biurkowej. Na miejscu zobaczyłem, że droga z Kolonii Giżyce nie przecina drogi asfaltowej do Giżyc. Teraz wjazd do lasu jest ok. 30 m dalej na wschód. Po wjechaniu, po 20 m drogi gruntowej stoi stalowy krzyż. Z drogi asfaltowej nie rzuca się wcale w oczy. Ale ktoś najwyraźniej upamiętnił dawny cmentarz ewangelicki. Lokalizacja pasuje tylko teraz droga gruntowa biegnie z drugiej strony cmentarza.



Czekał mnie teraz szybki powrót. Chciałem sobie drogę skrócić jadąc do Węgielców drogą gruntową z Krup. Po drodze mijałem zalane i ukwiecone łąki.



Dawno tędy nie jechałem, a na zakręcie były dwie drogi gruntowe. Zapytałem. I dowiedziałem się, że szybciej dojadę wybierając drogę zaczynającą się kilometr dalej – jest utwardzona. Faktycznie jadąc prost z Krup miałbym długie odcinki piachu przez który nigdy nie udawało mi się przejechać. Po drodze była wieś w której wjeżdżałem na drogę utwardzoną ciągnącą się do Węgielców w których zaczyna się asfalt. Pojechałem jak mówili. I mówili prawdę, a ja nigdy nie sprawdziłem dokąd biegnie dalej droga żwirowa zakręcająca w Ostrówku tylko pchałem się prosto przez piachy. W linii prostej miałem bliżej ale jechać się nie dawało.

W Jeziorzanach doskonale widać jak bardzo Wieprz wylał. Łąki pod wodą – zdjęcie zrobione z mostu.



A dalej pojechałem przez Blizocin, Sobieszyn, Sarny, Bobrowniki. Chciałem zdążyć przed zmrokiem. Jutro do pracy. Może dlatego zdecydowałem się pojechać drogą rowerową przez las do centrum miasta zamiast drogą główną. Chciałem zobaczyć czy może już nie ma pozimowego piachu. Czy na łąkach nad Kurówką są kałuże. Piach jest. Kałuż nie ma. A na ścieżce zdenerwowali mnie motocykliści. Już parę razy widziałem jakiegoś długowłosego blondyna (nastolatka) jeżdżącego tą ścieżką na skuterze. Nawet jak spotykał znajomych to podczas rozmowy nie zdejmował kasku i nie gasił silnika. Teraz jeszcze jechał z kolegą na drugim motorze. Ja wiem że dla dzieciaka tak jest bezpieczniej ale to nie jest droga dla motocykli (samochody też się tu trafiają ale rzadziej). Jechali w stronę przeciwną niż ja. Nie ustąpiłem. Jakoś przecisnął się skrajem (drugi jechał drugim pasem zrobionym chyba dla pieszych). Za następnym razem chyba walnę go w ten pusty kask żeby fiknął. Albo zatrzymam i zadzwonię po policję. W lesie na ścieżce rowerowej nie powinno go być. Nie powinny ryczeć silniki i nie powinny śmierdzieć spaliny. Tak mi się przynajmniej zdaje.

  • DST 112.82km
  • Teren 4.00km
  • Czas 05:28
  • VAVG 20.64km/h
  • VMAX 49.61km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 kwietnia 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Z wiatrem w plecy

Podczas ostatniego wyjazdu bardzo dokuczył mi wiatr. Plany nie zostały zrealizowane. A że kolejny wyjazd wypadł dość szybko nie bawiłem się w tworzenie nowej trasy. Trochę tylko zmodyfikowałem poprzednią. Zamiast jechać przez Kozienice teraz miałem przejechać przez Radom. Zamiast Białobrzegów do planu wstawiłem inną miejscowość – Inowłódz. Gotowa trasa miała być rozjeżdżana od północy. Tu nastąpił poślizg. Obudziłem się by wyłączyć budzik jak trzeba. Później budziłem się jeszcze parę razy ale już z postanowieniem – wstaję i jadę. Postanowienie sobie, a ja sobie. Inercja woli, lenistwo lub jak chcą niektórzy odwieczny konflikt uczuć i myślenia racjonalnego (choć nie wiem co tu było racjonalne). Prawie 3 godziny w plecy. I już nawet sprzyjające warunki nie pomogły tej straty nadrobić.

W Puławach unowocześniono skwer miejski. Jest na nim teraz więcej kamienia i mniej zieleni. Do tego kiczowata fontanna. Dzieciom się podoba. Moim zdaniem skwer remontem zepsuto. Fontanna zmienia kolory przez całą noc. Nie pierwsza fontanna w Puławach. Dotąd było tradycją, że fontanna po kilku latach przestawała działać i po kilku kolejnych latach była likwidowana. Nie spodziewam się innego losu i dla tej. Wszystko jest teraz na krótko, na chwilę.



Do Radomia chciałem podjechać drogą główną – najkrótszą. W nocy nie ma na niej wielkiego ruchu. Ta droga nie ma utwardzonego pobocza. To było moje największe zmartwienie – przy dużym ruchu było jednak niebezpiecznie. Dojeżdżając do Zwolenia wyraźnie odczułem narastający ruch samochodów. Chwilowy postój koło figury Jadzi pozwolił mi usłyszeć wiosenne śpiewy ptaków w ciemnościach. Przez hałas samochodów był niesłyszalny. Jeszcze jeden powód by jednak pojechać inną drogą.



W Zwoleniu odbiłem więc w drogę do Pionek. Kilka kilometrów lasu. Ale najwyraźniej te wiosenne śpiewy ptaków miały związek z oświetleniem miejskim. W lesie było bardzo cicho. Tutaj spotkałem nagle jeden samochód. I to był piekarniany bułkowóz. Gdy dojechałem do Suchej jeszcze było ciemno. Kilka kilometrów dalej – w Czarnej Wsi – już było szaro. Wstawał dzień. O piątej byłem już za Słupicą. Po przejechaniu przez Jedlnię-Letnisko na trasie miałem drewniany most. Gdzieś poznikały. Niewiele takich mostów pozostało. Trochę szkoda. Jest w wyrobach z drewna coś "ludzkiego". Może ciepło? Drewno samo nie jest zimne. Następne pokolenia z drewnem stykają się coraz rzadziej. Nie wiem czy mają podobne odczucia.



W Radomiu byłem zaraz po szóstej. Miałem przejechać szybko, łatwo i przyjemnie. I prawie się udało. Prawie. Ponieważ wyjechałbym szybko w innym kierunku niż chciałem. Trochę się zgubiłem. Zamiast w ulicę Przytycką wjechałem w ulicę Zieloną. Błąd szybko dostrzeżony i poprawiony – należało pojechać obwodnicą do kolejnej krzyżówki. A potem… Wiatr mnie popychał. Gnałem i gnałem. Temperatura już z 5 stopni wzrosła do 9. Setkę na liczniku przekroczyłem pod Potworowem. Nie zatrzymałem się tym razem w Przytyku. Chciałem trochę nadrobić stracony czas. Ale czas raz stracony jest nie do odzyskania.

W Klwowie miałem nadzieję na to, że jak krzaki porastające cmentarz żydowski nie mają jeszcze liści uda mi się zobaczyć umieszczoną tam podobno tablicę pamiątkową. Krzaki widać z daleka – z drogi 48. Na miejscu widać też kolce na krzakach i pąki kwiatowe. Choć tablicy nie zobaczyłem zacząłem żałować, że nie trafiłem w moment gdy krzaki zakwitną. Byłem za wcześnie dzień lub dwa. Gdy to piszę może już to wszystko jest białe od kwiatów?



Na drodze do Odrzywołu jakaś ciężarówka chciała mnie zrzucić z jezdni. Jej kierowca uznał, że spokojnie mnie wyprzedzi i wróci na pas unikając kolizji z jadącym z naprzeciwka samochodem. W jego rozumowaniu może czegoś zabrakło? Może myślał, że jadę te piętnaście km/h lub mniej jak często się zdarza rowerzystom? Akurat jechałem sobie dwa razy szybciej i zdążyłem zwolnić widząc, że naczepa może mnie potrącić. Właśnie do kierowców samochodów ciężarowych zawsze mam najmniej uwag. A tu taki numer mi wywinął. Ale po drodze dwa lub trzy razy widziałem dziwne zachowania kierowców samochodów osobowych podczas wyprzedzania mojego roweru. Robili to na styk i powoli. Tak jakby chcieli mnie potrącić jak najsłabiej. Nie rozumiem tego. Chyba, że chcieli tą chwilę smakować jak najdłużej.

Z Odrzywołu do Drzewicy jest 9 km. Przed Drzewicą leśny parking i pomnik poświęcony żołnierzom poległym w kampanii wrześniowej 1939 roku. Nie wiem czy nie w tym miejscu właśnie zostali pochowani zaraz po śmierci.



Do Drzewicy wybierałem się już w ubiegłym roku. Tak jak i do Opoczna. Chciałem odnaleźć cmentarz żydowski. Przy okazji zobaczyć ruiny zamku i stary kościół. Przez zimę gdzieś mi się ulotniła pamięć o zamku i kościele. Dlatego byłem nimi mile zaskoczony :)





Nie odnalazłem cmentarza żydowskiego. To znaczy – na pewno byłem na jego terenie. Robiłem też zdjęcia. Ale na którym z nich na pewno jest teren cmentarza dopiero będę musiał ustali nakładając na siebie mapy i zdjęcia lotnicze. Na powierzchni ziemi nie ma żadnych śladów. Za to na cmentarzu parafialnym widziałem mogiłę żołnierzy, których pomnik mijałem przed Drzewicą.



Podobno są na cmentarzu pochowani też powstańcy i żołnierze polegli w pierwszej wojnie światowej. Ich grobów nie widziałem. Może nawet już ich nie ma i została tylko pamięć o tym, że gdzieś na cmentarzu spoczywają? Doświadczenie mam takie, że informacje o grobach często zachowują się dłużej niż same groby. Miejsce na cmentarzu przecież kosztuje. Ustawa o grobach wojennych w PRL-u była ignorowana. A i dzisiaj bywa obchodzona. Na cmentarzu w miejscu kwatery wojennej może pojawić się tabliczka pamiątkowa, by było zgodnie z prawem.

Gdy oglądałem zamek spadł deszcz. W prognozach widziałem wcześniej, że w okolicach południa ma się dość nagle ocieplić. Ten deszcz, który spadł przy temperaturze w okolicach 10 stopni był sygnałem nadchodzącego ocieplenia. W drodze do Inowłodza zatrzymałem się na chwilę by zadzwonić do koleżanki i podczas rozmowy co chwilę coś z siebie zdejmowałem. Temperatura wzrosła do 20 stopni. A wiatr osłabł. Ucieszył mnie mały ruch samochodów na drodze do Inowłodza. Dopiero na miejscu zobaczyłem co było tego przyczyną. Ta droga gdzieś w okolicach Opoczna była zamknięta. Miałem więc może trochę szczęścia. A przejazd przez lasy był bardzo przyjemny. Mijałem drogowskaz wskazujący kapliczkę ukrytą gdzieś w lesie. Mijałem też pomnik pomordowanych podczas II wojny światowej mieszkańców okolicznych wiosek.



W Inowłodzu chciałem zobaczyć synagogę



Nie wiedziałem, że w jej wnętrzu są polichromie. Chociaż jak je już zobaczyłem to wydało mi się, że już gdzieś na zdjęciach je oglądałem. Może w Wirtualnym Sztetlu? Pani w sklepie poproszona o zgodę na ich sfotografowanie wyraziła zgodę. To miłe – częściej spotyka się w takich okolicznościach niechęć.



Poza synagogą interesowały mnie jeszcze: cmentarz żydowski i widoczny z daleka kościół św. Idziego. Najpierw pojechałem w kierunku kościoła.



Z cmentarzem sprawa wydawała się trudniejsza. Pamiętałem z map mniej więcej którędy mam do niego dojechać. Zaskoczył mnie drogowskaz wskazujący tą drogę z informacją, że do cmentarza jest 300 m. Po przejechaniu 300 m jednak nie trafiłem na cmentarz. Teren w sąsiedztwie cmentarza jest eksploatowany jako odkrywka. Odległość podano w linii prostej. Żeby dojechać musiałem objechać wykop. Z daleka widać żółtą tabliczkę z napisem "Cmentarz żydowski". Ale napis przeczytać można tylko z bliska.



Jest tu około 30 macew w różnym stanie. Najczęściej są uszkodzone. I wiele śladów pamięci.

Przy drodze do kirkutu dostrzegłem znak wskazujący ruiny zamku. Nie po raz pierwszy pomyślałem, że tak wiele budowano w pobliżu cmentarzy żydowskich ;) Wiem, że kolejność jest odwrotna. Ale liniowość dziejów sama kusi by ją trochę zapętlić. No i te ruiny wyglądają na częściowo odbudowane.



Dalsza trasa miała mnie doprowadzić do Opoczna. Ale nie miała to być drogą którą dojechałem do mostu w Inowłodzu. To miała być droga łącząca Tomaszów Mazowiecki z Opocznem. Taki był plan. W tym celu musiałem zaraz za mostem pojechać drogą na zachód. Bardzo przyjemna droga. Szczególnie na długim odcinku leśnym zaczynającym się zaraz za Inowłodzem. Przedostanie się do tamtej drogi miało cel. Przeglądając mapy dostrzegłem pomiędzy wsiami Kamień i Szadkowice zaznaczony cmentarz. Miał znajdować się w pobliżu drogi w zagajniku. Było to dla mnie tym bardziej interesujące, że dwa lata temu jechałem tą drogą wracając z sakwami z Osjakowa i nie widziałem tu żadnego cmentarza – zwróciłbym uwagę, takie mam już skrzywienie. Z tym cmentarzem jest chyba tak samo jak z cmentarzem wojennym w Chinowie pod Kozienicami. Jest na mapach. Na miejscu brakuje śladów. Choć wydaje się, że mógł być tu kopiec lub tylko wzniesienie i zostało częściowo rozkopane. Będę jeszcze szukać, może znajdę jakieś informacje. Nie wiem przecież nawet co to za cmentarz, choć pierwszowojenny wydaje się najbardziej prawdopodobny.

Wjazd do Opoczna przez ostatnie lata się zmienił. Jest teraz obwodnica, rondo. Jest łatwiej. Przynajmniej kierowcom pojazdów mechanicznych. Samo Opoczno jest po staremu zapchane samochodami. Obwodnica miała zmniejszyć ten ruch ale przybyło samochodów. No i ludzie wolą podjechać samochodem do sklepu niż na rowerze czy pieszo. Gdyby tylko nie kolidowało to z ruchem pieszym i rowerowym, a koliduje. Ciężko jest przejechać przez Opoczno poruszając się w poprzek drogowej osi miasta. Przedostałem się jednak na dawny cmentarz epidemiczny. Chodziło mi o kwaterę wojenną.



Najwięcej tabliczek imiennych z I wojny należy do żołnierzy armii carskiej. Dziwnie to wygląda gdy na prawosławnym krzyżu czyta się polskie i żydowskie nazwiska. Ale Żydzi i Polacy służyli we wszystkich armiach walczących w tej wojnie na ziemiach polskich.

Cmentarze żydowskie w Opocznie podobno były trzy. Jeden – najnowszy – gdzieś w okolicach cmentarza epidemicznego. Dwa starsze w okolicach ulicy Limanowskiego. Na terenie najstarszego, w pobliżu synagogi, jest dziś zajezdnia PKS. Drugi to teren zielony. Brak jakichkolwiek znaków które by informowały o dawnym przeznaczeniu tych miejsc. Sama synagoga też jest na terenie zamkniętym. Jest to teraz chyba wytwórnia okien.



Ale przynajmniej bryła budynku zachowała swoje dawne cechy w odróżnieniu od synagog w Dęblinie, Rykach czy Ożarowie.

Już było po szesnastej ale miałem nadzieję na parę godzin dobrego światła do robienia zdjęć. Pognałem więc do Żarnowa. Wiatr na zmianę pomagał i dokuczał. Ale nawierzchnia dobra i trochę lasów. Można było przyjemnie jechać i do tego ruch samochodów nie był uciążliwy. W Żarnowie chciałem zobaczyć miejsce które było grodem, a później stało się cmentarzem epidemicznym.



W pobliżu jest jeszcze i kościół romański.



Już się zastanawiałem co robić dalej. Do Końskich nie miałem szans dojechać wystarczająco wcześnie by robić zdjęcia. Ale powrotu tak na prawdę nie było. Jedyna trasa jaka wchodziła w grę to trasa przez Stąporków i Szydłowiec. W Końskich jeszcze nigdy nie byłem. W Stąporkowie też. Nigdy nie jechałem drogą między Stąporkowem i Szydłowcem. To wszystko było jak zachęta by tam pojechać i to zobaczyć.

W Modliszewicach pod Końskimi jest dwór obronny.



Do niego też warto będzie jeszcze przyjechać. Tak jak do zespołu pałacowo-parkowego w Końskich i do kwatery wojennej na cmentarzu parafialnym w Końskich. Sam zespół pałacowo-parkowy jest teraz rozgrzebany – trwają jakieś prace budowlane więc nie będę się spieszył z kolejna wizytą. Warto może też będzie zobaczyć Stąporków. Tak wyszło, że do niego nie wjechałem. Niebieski szlak rowerowy, który miał mnie przeprowadzić przez lasy omijał Stąporków. Ja też go trochę ominąłem i musiałem wrócić. Później jeszcze w jednym miejscu szlak zgubiłem i wyjechałem na drugim końcu Stąporkowa. Ale ten błąd udało się szybko naprawić. Przede mną była jazda nieznaną drogą przez las. Drogą asfaltową. Tylko miejscami ten asfalt miał problemy z ciągłością. Dziury. Minusem jazdy w nocy w lesie jest to, że na podjazdach nie widać ich końca. Szczęśliwie wsie przez które przejeżdżałem były oświetlone. Są tam piękne zjazdy i… chyba nie zdecyduję się prędko na przejazd w stronę przeciwną. Gładkie podjazdy pozostają jednak podjazdami. A przy zjazdach hamowałem. Problemem nocnej jazdy jest ograniczona widoczność. Nie wiedziałem czy nagle nie pojawią się dziury. Kask chronił moją czaszkę ale ktoś musiał chronić resztę silnika rowerowego.

Ratusz w Szydłowcu nocą.



Dalszą drogę znałem. Może nie jeździłem jeszcze przez Szydłowiec nocą ale przez Wierzbicę nie raz. Podobnie przez Skaryszew. Ale w Skaryszewie pojawiło się na rynku coś nowego. Takie sentymentalne.



Psy jakoś tej nocy nie dokuczały mi mocno. Gdy wyjeżdżałem ze Skaryszewa z jednego z podwórek odezwał się chaotyczny chór gęsi. Przypomniały mi legendę o gęsiach ratujących Rzymian. A w Tynicy (droga do Rawicy) bardzo mi dokuczał jeden piesek. Nie wystarczyło mu, że raz mnie pogonił. Zrobił to jeszcze raz. I jeszcze raz. Zezłościł mnie tym dziwnym zachowaniem. Sięgnąłem po jeszcze jedno światło by mu się lepiej przyjrzeć. Oczywiście od razu uciekł. A ja zobaczyłem wielki czworonożny cień. To był jeszcze jeden pies. Najwyraźniej młody (chciał podejść zainteresowany mną ale się bał) biegł z tym małym i go tym nakręcał. Nie szczekał. Podobało mu się bieganie, rower go nie interesował. Dalsza jazda była spokojna. Od Zwolenia znów pojechałem drogą główną. Wiatr mnie delikatnie popychał. I tak już było do końca jazdy, do Puław.



  • DST 367.53km
  • Teren 1.00km
  • Czas 18:23
  • VAVG 19.99km/h
  • VMAX 49.61km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl