Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Środa, 12 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Dzień suchy ale buty mokre

Plan na środę przewidywał kolejną wizytę w Żarnowie. Miałem też odwiedzić Przysuchę i objechać Radom od północy. Taka mała pętelka wokół Radomia. Udać się nie udało ale to nie znaczy, że nie jestem z wyjazdu zadowolony.

Zacząłem od szybkiej jazdy do Szydłowca. Nie miałem zamiaru go zwiedzać. Nie raz to robiłem. Teraz tylko zwróciłem uwagę na prowadzone w zamku remonty. Głównie chodziło mi w tym przejeździe przez Szydłowiec o podjazd do Huty. Musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak jak mi się wydawało - że podjazd w Bochotnicy jest trudniejszy. Dopiero końcówka podjazdu w Hucie była trudna i porównywalna z Bochotnicą. Już wiem. Nie wiem czy jeszcze będę próbował. Jakoś nie jestem fanem pedałowania pod górę czy pod wiatr. Więcej radości daje mi jazda, która nie męczy. Po wjechaniu na szczyt pomyliłem drogi. Chciałem drogami bocznymi dojechać jak najbliżej Końskich zanim będę zmuszony wjechać na drogę krajową. I tutaj mimo tego, że mapę miałem przed nosem musiałem się pomylić. Zamiast zakręcić na pierwszym skrzyżowaniu za mostem w prawo pojechałem prosto. W ten sposób zobaczyłem, gdzie jest cmentarz w Niekłaniu i dojechałem do Stąporkowa. Nie tak to miało wyglądać ale skoro już tak wyszło to trudno. Do Końskich pojechałem w końcu drogą krajową na której na szczęście nie było wielkiego ruchu. Gdy w Końskich dojechałem do zespołu pałacowo-parkowego postanowiłem sprawdzić jak on wygląda. Poprzednio nawet nie próbowałem widząc, że część budynków jest remontowana. Nadal są remontowane. Do tego trwały przygotowania do jakiejś imprezy plenerowej.



Inny nie remontowany teraz budynek to Domek Grecki. Chyba dawna oranżeria.



Po tym spacerze po parku, podczas którego nie mogłem się nadziwić, że facet z kosą mechaniczną kosi ogromny trawnik (zwykle używa się wydajniejszych kosiarek do takich areałów) ruszyłem w dalszą drogę. Tzn. pobłądziłem. Dopóki na drogowskazach był wymieniony Żarnów wszystko było OK. W momencie gdy zniknął kierowałem się numerami dróg wojewódzkich. Nieszczęśliwie obstawiłem zły numerek. Po dojechaniu do Dyszowa sprawdziłem na mapach czy to właściwa droga. To że kiedyś przejeżdżałem przez Końskie nic mi nie mogło pomóc - jest tu kilka dróg jednokierunkowych, a ja wtedy jechałem w przeciwną stronę. Zawróciłem i już trzymałem się znaków wskazujących Piotrków Trybunalski. I tak było dobrze. W Modliszewicach zajechałem pod dwór obronny.



Nie wiem czy ten pawilon z ładnym portalem jest częścią dworu. Właściwy dwór ma tabliczkę z zakazem wstępu.



Do Żarnowa miałem tylko kilkanaście kilometrów. Poszło szybko. Na miejscu miałem sprawdzić w terenie sprzeczne informacje o cmentarzu żydowskim. Nie dość, że lokowany jest w dwóch miejscowościach (a był jeden) to jeszcze jego losy powojenne są podawane różnie. Z własnych ustaleń wiedziałem, że cmentarz był w lesie. I nadal w tym miejscu rośnie las. Tymczasem jedno ze źródeł mówi, że na terenie cmentarza powstało boisko. Pochodziłem, pooglądałem. Macew nigdzie nie ma. Las wygląda jak las. Boisko też jak boisko. To co je łączy w tej chwili to wilgoć po ostatnich deszczach. W lesie jest kilka małych polanek mniej więcej na terenie dawnego kirkutu.



I rosną rośliny kwitnące.



Stadion znajduje się obok wysypiska śmieci (chyba już nieczynnego).



Tutaj też coś kwitnie.



Z map wynikało, że cmentarz znajdował się na lewo do drogi odchodzącej od ulicy Leśnej. I miejsce w lesie i stadion tak są usytuowane ale nie przy jednej drodze tylko dwóch różnych. No i stadion nie znajduje się w lesie.

Jeszcze skorzystałem z obecności w pobliżu jednego z mieszkańców okolic Żarnowa i zapytałem o lokalizację kirkutu. Wskazał na las. Już więcej nie szukałem. Ruszyłem w dalszą drogę. Na cmentarz epidemiczny w Żarnowie. Znajduje się on w pobliżu drogi do Opoczna, którą miałem pojechać dalej. Czytałem, że jest tam kilka nagrobków postawionych ofiarom epidemii. Ale…



on nie tylko z zewnątrz jest tak zarośnięty. Dodatkowo miejscami widziałem rozbłyski słońca w wodzie. To zły czas by tam wchodzić.



Nagrobków pewnie i tak bym w tej dżungli nie odnalazł. Pozostaje przyjechać tu wczesną wiosną. A teraz ruszyłem w stronę Opoczna. Z tej drogi miałem zjechać za zbiornikiem retencyjnym. Celem był Gowarczów. Ale po drodze był Białaczów w którym jest pałac. Pałac jest ogrodzony, zamknięty i tyle. Nic nie wiem na temat jego przyszłości.



Chcąc wyjechać z Białaczowa miałem dylemat – którą drogę wybrać? Drogowskaz trochę jednak pomógł – mapa mówiła, że to zły kierunek.



W Petrykozach już nie miałem problemu z wyborem. Zakręciłem bez zastanowienia w złą stronę. Połapałem się, że coś jest nie tak po kilkuset metrach – brakowało mi zapamiętanego z map przejazdu przez rzekę. Zawróciłem i znalazłem most na drodze do Gowarczowa. A z map Google-a pamiętałem jeszcze jeden dworek po drodze. W Giełzowie zobaczyłem wysokie ogrodzenie, zamkniętą bramę i nie wiele więcej. Był tam jakiś budynek ale nie wyglądał na dworek. Pojechałem więc dalej. W samym Gowarczowie chciałem odnaleźć kirkut. Niewykonalne bez wydrukowanego planu z zaznaczoną lokalizacją. To, że pamiętałem nazwę ulicy nie wystarczyło. Układ dróg mi nie pasował do tego, co zapamiętałem z geoportalu. Być może chodziło o jakąś drogę gruntową. A te w środę były tak niemiłe, że nie próbowałem nimi jeździć. Odłożyłem więc i to na kiedy indziej. Teraz pozostało mi jechać w stronę drogi do Przysuchy. Przede mną kilka kilometrów lasów. I na początek długi zjazd. Ptaki śpiewają, rower sam jedzie, może gdyby jeszcze droga była bez dziur to by już nic nie brakowało? I zabrakło mi w tym historii o czym zaraz przypomniał pomnik.







Las jest więc dość młody, a poligon dla którego przesiedlono ludzi istniał bardzo krótko.

Dziwnie mi się jechało przez ten las. Po może dwustu metrach parking leśny z krzesełkiem wyrzeźbionym z pniaka. Znów musiałem się zatrzymać.



Kolejne 200 – 300 metrów i ruiny starego domu. Obok krzyża była lub miała być tablica.



Ziemia nie tylko w lasach jest bardzo mokra. W Przysusze chciałem najpierw zobaczyć świątynię słowiańską. Znajduje się w lesie i chyba nie ma tam utwardzonej drogi. Zrezygnowałem z tego pomysłu jeszcze zanim dojechałem do Ruskiego Brodu. W miejscowości Gwarek spotkałem Jana. Jakiś taki inny. Ogolony i bez czapki. Ale za to z końca XVIII wieku.



W Przysusze pojechałem jednak tak by zobaczyć czy jest tu jakiś oznakowany szlak prowadzący do lasu. Jeden, zielony dla pieszych. Ale nie wiem czy prowadzi do interesującego mnie miejsca. Szukałem też czerwonego szlaku rowerowego. Prowadzi do Czarnolasu, czyli niemal pod same Puławy. Ale na mapach zobaczyłem, że parokrotnie biegnie drogami gruntowymi. Na to jeszcze wg mnie za wcześnie. Niech ten świat trochę podeschnie zanim w nim zagoszczę. Podjechałem więc pod synagogę by zobaczyć jak się zmieniła od remontu. A remont wciąż trwa. I wizualnie chyba nic nie zmieni. Cel tego remontu to wzmocnienie konstrukcji, a nie przebudowa.



Zdecydowałem się więc na powrót bez zataczania pętli woków Radomia. I przypomniałem sobie, że od tej strony w Radomiu są fajne ścieżki rowerowe – u nas we wsi takich nie ma. Do Radomia miałem 38 km. Wcześniej, w Mniszku miałem drogę do Orońska na wypadek gdybym jednak zmienił zdanie. I zmieniłem. Jeszcze w Zbożennej zrobiłem jedno kiepskie zdjęcie dworku. Okazję by zrobić zdjęcie temu dworkowi miałem nie jeden raz. Nigdy jednak nie zrobiłem. Teraz sfotografowałem dwór zasłonięty przez drzewa. Wcześniej nie robiłem ponieważ nie przepadam za restauracjami i hotelami w dworkach. A teraz mam już czyste sumienie – paliłem ale się nie zaciągałem – jak Bill Clinton.



Hałas jaki robiły przejeżdżające tuż obok mnie samochody był trudny do zniesienia. W Wieniawie dołączył do tego jeszcze pociąg. Tak więc po 14 kilometrach zrezygnowałem z jazdy przez Radom. Pojechałem przez Orońsko. Zdjęć w Orońsku nie robiłem, bo ile razy można robić to samo zdjęcie? Trening czyni mistrza? No nie wiem czy akurat taki trening. Poza tym chciałem już zakończyć ten koncert kolejnych rezygnacji. Pognałem nawet nie zaglądając na cmentarz z I wojny w Rudzie Wielkiej. Na pocieszkę zdjęcie kapliczki w Chomentowie na cmentarzu epidemicznym. Nadal nie wiem co za święty w niej rezyduje.



A dalej to już powtórka z wcześniejszego przejazdu w drugą stronę. Do Puław dotarłem znów po zmierzchu. To jak zwykle. Wciąż nie wyrabiam się z czasem.

Mapa
  • DST 330.80km
  • Teren 3.00km
  • Czas 14:32
  • VAVG 22.76km/h
  • VMAX 43.48km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Rower pod parasolem

Wciąż mokro. Nawet jak deszcz nie pada w lasach i na polach mokro. To ma wpływ na planowanie tras. Unikam dróg gruntowych. Od pewnego czasu na odnalezienie czekały dwa cmentarze ewangelickie. W Urszulinie i w Dębowcu. W niedzielę ruszyłem więc do Urszulina. Prognozy znów straszyły deszczem po południu. Przelotnym. Nie brałem więc peleryny. Miało też być ciepło więc nawet jak zmoknę to szybko wyschnę. Ale wziąłem parasol. To na wypadek gdyby znów było gradobicie. Na wielki grad nic to nie pomoże ale na drobny, gdy nie będzie się gdzie schować na pewno wystarczy.

Ruszyłem rano. Może nie skoro świt ale na tyle wcześnie rano, że jeszcze samochody spały. Droga taka jak zwykle na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. To znaczy do Garbowa i dalej przez Niemce. Zastanawiałem się nad tym czy nie pojechać najkrótszą drogą z Końskowoli do Kurowa. Pewnie przez to, że jest nowa trasa szybkiego ruchu. Problem w tym, że to odciążyło nie tą drogę. Ostatecznie więc pojechałem przez Chrząchów do drogi na której faktycznie jest teraz pusto. Podobało mi się. Jakiś ruch zaczął się od Kurowa. To samochody jadące z Końskowoli do Lublina. Ale to mało w porównaniu z tym co tu było. Teraz można usłyszeć ciszę. Wcześniej samochody jechały niemal bez przerwy w dzień i w nocy. Jeden za drugim. Przejechałem przez Michów. Przejechałem przez Garbów. I było całkiem przyjemnie. Za Garbowem zjazd z byłej drogi krajowej i jazda do Niemiec (Niemce na trasie Lubartów – Lublin). Tu już więcej samochodów. Ale to wszędzie teraz samochodów przybywało. Budziły się po nocy. Nie tylko ten spokój na drogach był czymś innym niż zwykle. Drugą inną niż zwykle rzeczą była sama moja jazda. Zwykle poruszałem się dość powoli oszczędzając siły. Tak w razie wystąpienia problemów w postaci silnego przeciwnego wiatru podczas powrotu. Teraz nic nie oszczędzałem. Do przejechania miałem około 200 km. I to być może po setce w każdą stronę tą samą trasą. Taka jazda tą samą trasą w jedną i drugą stronę też byłaby dziwna jak dla mnie. Na przemyślenie tego miałem 100 km.

Tym razem nie pojechałem przez Kijany. Zobaczyłem na mapach, że jest droga z Zawieprzyc do Ludwina. Nie wiem czy jest krótsza ale nigdy nią nie jechałem.

Kolumna przed dawnym zespołem pałacowym, obecnie w ruinie.



Chodziło nie tylko o poznanie drogi. Z Kijan zwykle jadę w stronę Puchaczowa drogą z roku na rok coraz gorszą. Teraz miałem pojechać przez Ludwin. Ale ostatecznie i tak dojechać do ronda w Nadrybiu. Przyznam się, że próbowałem tego dojechania do ronda uniknąć. Dlatego w Uciekajce zamiast jechać ścieżką rowerową w stronę Nadrybia odbiłem w dróżkę asfaltową i dojechałem do lasu. Po czym zawróciłem. Zero znaków, a ja nie znam terenu. Powodem tej ucieczki w Uciekajce z drogi rowerowej był stan dróg prowadzących do Urszulina. Wczesną wiosną samochody tam starały się omijać asfalt. Mieszkańcy przydrożnych domów stawiali ogrodzenia żeby im nie jeżdżono po trawnikach. Obawiałem się, że nic się tam nie zmieniło. A jednak się zmieniło. Te największe dziury zostały połatane i można było jechać po asfalcie prosto, bez zabawy w slalom. Temperatura dochodziła do 30 stopni. Chwilę ochłody przyniosła mi ciemna chmura przysłaniająca słońce. Gdy byłem w Suminie słońce znów grzało. Nad jeziorem ludzie aktywnie wypoczywali unikając ruchu. Wiadomo. Walka z krzywicą. Produkcja witaminy D.



Na szosie, pod drzewami zauważyłem mokre plamy. A im bliżej Urszulina tym były większe. Pojawiły się też kałuże. Ta chmurka, która wcześniej dała mi trochę ochłody, tu przyniosła deszcz. Miało padać. Dlatego wziąłem parasol. Dlatego miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć przemoczenia albo szybko wyschnę. Game over.

Wydawało mi się, że jadąc do Urszulina będę przejeżdżał przez Dębowiec. Tak jednak nie było. Nie dlatego, że pomyliłem drogi. To dlatego, że źle spojrzałem na mapę. Zamiast więc zacząć od cmentarza w Dębowcu pojechałem do cmentarza ewangelickiego w Urszulinie. Poprzednio byłem tuż obok niego. Nie widziałem ponieważ zasłaniał mi las. 10 metrów lasu może trochę więcej. Teren cmentarza był porządkowany. Wycięte krzaki. Wykoszone. Kilka betonowych nagrobków – nie wszystkie całe, nie wszystkie stoją.



W oddali widać zabudowania Michałowa. I zacząłem się zastanawiać czy na pewno ten cmentarz jest w Urszulinie. Przed wojną Michałów nazywał się Michelsdorf. Cmentarz znajduje się na skraju lasu właśnie do strony Michałowa.

Podczas poprzedniej wizyty pytałem o ten cmentarz będąc około 100 metrów od niego. Osoba z którą rozmawiałem nie wiedziała gdzie mam szukać ale wspomniała o nagrobkach w okolicy przystanku w Michałowie. Pojechałem to sprawdzić. Na starych mapach nie ma żadnych śladów by tam były groby. Jedyne co można było wziąć za nagrobki to stare, betonowe słupki drogowe. Chyba rozmawiałem z niewłaściwą osobą.

Wracając do Urszulina spróbowałem na zdjęciu uchwycić ruch wiatraków. Słabo to wyszło ale skrzydła trochę się rozmazały. Z lewej stornie widać fragment lasu. To tam jest cmentarz. Z tej strony patrząc jest przed lasem. Można mieszkać i nie wiedzieć, że to był Michelsdorf, że tu jest stary cmentarz.



W Urszulinie jeszcze zajechałem pod pomniki. Stary pomnik jest nieczytelny. Zakładam, że na lśniącej tablicy umieszczono matowe litery. Tablica zmatowiała i litery są słabo widoczne. Odczytałem, że pomnik wystawił z potrzeby serca Związek Kombatantów Rzeczypospolitej. Już to mi dziwnie brzmiało ponieważ trudno jest mi jest sobie wyobrazić organizację z sercem. Ale na szczycie pomnika jest zdanie (może źle odczytałem?) o akcji sabotażowej w której zostali zabicie przez hitlerowców (i tu nazwiska których w słońcu przy ruszających się cieniach odczytać się nie daje). Obok jest postawiony w zeszłym roku pomnik Żydów pomordowanych w Urszulinie podczas II wojny światowej.



I teraz jazda do Dębowca. Na cmentarz na który odsyłano mnie dwukrotnie podczas poprzedniej mojej tu wizyty. Było: "niech pan zobaczy jak go odnowili Niemcy którzy tu przyjeżdżają". Ale najpierw musiałem ten cmentarz odnaleźć. Zgodnie z mapą zjechałem z drogi asfaltowej na gruntową. I nie zgodnie z mapą pojechałem sobie prosto przed siebie. Gdy już dojeżdżałem do Urszulina sprawdziłem jeszcze raz jak to wygląda na mapach. Należało wjechać w drogę pomiędzy dwoma pierwszymi budynkami, a ja je minąłem. Powrót. Na miejscu okazało się, że droga przebiega tak jakby przez podwórko domu stojącego w pobliżu. Dom ogrodzony jest tylko od frontu. Cmentarz zarośnięty. Cztery nagrobki. Wszystkie jakoś uszkodzone. Jedyny z napisem stoi na grobie dziecka urodzonego i zmarłego w maju 1939 roku. Coś mi się zdaje, że ktoś z Niemiec mógł przyjechać ten cmentarz odwiedzić, pytał jak dojechać – bo znaleźć nie jest łatwo – i poszła plotka. Ale nikt nie przyszedł by zobaczyć jak ten cmentarz wygląda.



Jak wracałem do drogi głównej pogonił mnie mały piesek ale jakoś tak bez przekonania. A ja zacząłem kombinować. Jestem na drodze którą nigdy nie jechałem. Mam ponad kilometr się wrócić do drogi do Sosnowicy albo… próbować jechać dalej i szukać jakiegoś innego przejazdu na północ. Bo już wymyśliłem też, że nie będę wracać tą samą drogą, którą przyjechałem, tylko pojadę sobie przez Sosnowicę, Parczew i Kock. Tylko nie wiedziałem, czy kierując się na zachód dojadę do jakiejś drogi zmierzającej do Sosnowicy. Zastanawiałem się jadąc już na zachód i zobaczyłem przed sobą rowerzystę jadącego w tym samym kierunku. Podjechałem. Zapytałem. Zaproponował, że mnie podprowadzi ponieważ sam jedzie w tym samym kierunku, a wybierając najprostsze drogi zakopię się w piachach. I pogadaliśmy sobie trochę o jeździe na rowerach, o stosunkach wodnych na Pojezierzu, o wegetarianizmie, a na koniec o cukrach. Choć mój przewodnik zapraszał do siebie, na działkę obiecując kawę odmówiłem. Zależało mi na dojechaniu do Puław przed zmrokiem. Dwa dni temu coś takiego się nie udało. To była kolejna próba. Jechać miałem z wiatrem. Średnia prędkość spadła mi do 21 km/h. Była okazja by to poprawić. Żar lał się z nieba. Nie było takiej możliwości bym pociągnął bez przerwy do Parczewa i mógł dalej jechać wydajnie po takim odwodnieniu. Pierwszą przerwę zrobiłem sobie w Sosnowicy. Pod cerkwią. Cmentarz znajdujący się za cerkwią w polu widać było jak gęsto porośnięty zagajnik. Ale tam nie podjechałem. Już kiedyś byłem i jeśli coś się zmieniło to tylko na gorsze. Cerkiew już chyba od ponad dwóch lat jest remontowana. Po raz pierwszy trafiłem na możliwość wejścia za ogrodzenie.



Z Sosnowicy do Parczewa. Będąc w Uhninie zauważyłem, że od wschodu idzie ogromna chmura deszczowa. Za Dębową Kłodą obserwowałem rozbłyski na niebie gdzieś w Parczewie lub za nim. Zerwał się silny wiatr i to akurat wiejący w przeciwną stronę. Na zachodzie niebo było niemal czyste. Ale uparcie jechałem do Parczewa. Gdy już byłem blisko centrum (do którego nie zajeżdżałem) poza kroplami deszczu zaczął też lecieć z nieba grad. Użyłem tajnej broni – parasola. Burza – ze śmiechu chyba – zaraz odeszła z Parczewa i mogłem jechać dalej. Mijałem nowy kościół. Kiedyś jak go budowano podejrzewałem, że to będzie cerkiew. Oj dawno mnie tu nie było.



Dalsza droga prowadziła przez Siemień. Jest tam ogromny staw. Tak ogromny, że Czartoryscy przyjeżdżali tu na ryby. Z pałacu niewiele chyba zostało ale staw jest.



Teraz już jechałem prawie sentymentalnie. Obrałem kierunek na Czemierniki w których dawno nie byłem. Jechałem jednak drogą, której nie znałem. W Wólce Siemieńskiej sprawdziłem jak tam moje Endomondo w telefonie. Program miał zapisać ślad przejazdu. Nie wiedziałem kiedy przestał. Bateria w telefonie padła. Drugą sprawą było to czy jak tak sobie padnie to czy na stronie internetowej Endomondo ten niepełny ślad zapisany do miejsca rozładowania baterii się zapisze. Zapisał się.

W Czemiernikach zajechałem pod pałac (lub zamek jak kto woli) i zobaczyłem, że tu nic się nie zmieniło. Od pewnego czasu się nie zmienia. Gdzieś czytałem o jakichś problemach z dotacjami na remont. Staw miał być tylko pogłębiony a już zarasta.



Na cmentarz żydowski nie jechałem, ruszyłem do Kocka. Przy drodze mijałem cmentarz parafialny. Gdzieś na jego terenie podobno znajdują się groby żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Kiedyś bez powodzenia szukałem. Może jeszcze kiedyś spróbuję. Gdybym chociaż wiedział w której części cmentarza szukać. I że na pewno jeszcze nie zostały zlikwidowane.

Dwór w Bełczącu



Już padał deszcz. Zaczął nieśmiało i delikatnie. Zdążyłem spokojnie ukryć aparat do nieprzemakalnej sakwy. A później tak nadal jakby nieśmiało ale konsekwentnie nie przestawał padać i to nawet wtedy gdy świeciło słońce. Było to trochę kłopotliwe. Jechałem w kierunku słońca ale nie mogłem założyć okularów, bo nie mam wycieraczek. Na szczęście przestało padać gdy dojechałem do mostu nad Tyśmienicą wpadającą pod Kockiem do Wieprza. Nad Tyśmienicą są ogromne łąki. I teraz na pewno są podmokłe – nawet nikt nie próbuje kosić.



Pod Kockiem, obok cmentarza jest wiadukt. Miałem okazję pierwszy raz się nim przejechać. Pod nim pociągnięto obwodnicę Kocka. Ładny stąd widok na cmentarz. W centrum Kocka jakieś remonty na rynku. Ja tylko podjechałem pod pałac...



i pojechałem dalej. Ulicą Berka Joselewicza. Ulica prowadzi do Białobrzegów ale obok grobu tegoż Berka. Pamiętałem, że jest tam przyjemny i łagodny zjazd. Zapomniałem, że to nie w tą stronę. Berkowi dostawiono teraz tablicę informacyjną. A jeszcze nie minęło 5 lat jak ten grób był zaniedbany. Przed wojną wpisywał się w tworzenie legendy Piłsudskiego. Odbywały się tu manifestacje patriotyczne z udziałem władz państwowych i syjonistów. A później chyba nie wiedziano co zrobić z grobem. Do momentu gdy ktoś przypomniał o dwusetnej rocznicy śmierci Berka. Z tej okazji pojawili się tu dyplomaci izraelscy, a wcześniej zdążono zrobić nowy płot i poczernić litery na kamieniach. Mam zdjęcia sprzed i po ale tutaj zdjęcie z 09.06.2013.



Zmiany w okolicy są jak dla mnie rewolucyjne. Wszędzie nowy asfalt. I jest droga asfaltowa od grobu Berka do Poizdowa. Z przyzwyczajenia pojechałem przez Białobrzegi dołem choć mogłem jechać prosto. Dalsza trasa to Przytoczno, Jeziorzany (pod nazwą Łysobyki były miastem założonym na wyspie na rzece Wieprz), Sobieszyn. Poniżej zdjęcie tamtejszego pałacu.



Dworkom w Ułężu i Sarnach darowałem i zdjęć i nie robiłem. Wciąż była nadzieja, że do Puław dojadę przed zmrokiem. W Gołębiu zrobiłem zdjęcie domku loretańskiego i schowałem aparat do sakwy zakładając, że już tego dnia nie będzie mi potrzebny.



Gdy już do domu miałem 8 km z bocznej drogi przede mną wyjechał cyklista w koszulce Puławskich Pielgrzymek Rowerowych. Dał się wyprzedzić i podczepił się. Poczułem się wykorzystywany. Ale w planie i tak miałem przejazd ścieżką rowerową przez las. Jemu to chyba nie pasowało i pojechał dalej drogą główną. Dotarłem jeszcze za dnia. Ale jednak o zmierzchu. Trzeba będzie jeszcze nad tym popracować. Nad prędkością jazdy.

Mapka z trasą przejazdu
  • DST 270.67km
  • Teren 3.00km
  • Czas 11:46
  • VAVG 23.00km/h
  • VMAX 51.68km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 7 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Entliczek pentliczek

Trwający już tak długo meteoterror nie nastraja mnie optymistycznie. Ale zawsze można udawać, że go nie ma. Zamiast robić szybkie wypady z nadzieją na szybki powrót gdyby pojawi się burza postanowiłem jednak wyskoczyć troszkę dalej. Opady są przelotne. Jest więc szansa, że nie mnie akurat deszcz przeleci. Tu nie ma zasad. Tu jest tylko nadzieja na to, że się uda.

Wracając z Rybnika chciałem odwiedzić cmentarz żydowski w Skarżysku-Kamiennej. Od dawna przymierzałem się do odwiedzenia kwatery z I wojny światowej w Końskich. Całkiem niedawno na mapach odnalazłem lokalizację cmentarza żydowskiego w Żarnowie. Dodatkowo jeszcze pomnik w Stąporkowie – w Wikipedii wyczytałem, że stoi tam jedyny w Polsce pomnik kaloryfera. To wyjazd na cały dzień. Mapy pogody codziennie pokazują opady po południu. Tego dnia większe miały być na wschodzie niż na zachodzie. Ruszam więc na zachód, tam gdzie będę miał większe szanse na pozostanie suchym. Najpierw do Skarżyska-Kamiennej.

Trasa biegła w stronę Iłży. Praktycznie tak jak podczas powrotu z Rybnika. Jedynie kierunek był przeciwny. Pod Kazanowem wjechałem w las rzucić okiem na pomnik ofiar terroru hitlerowskiego. Na pomniku umieszczono informację o połowie zamordowanych w jednej egzekucji. Czy dlatego, że druga połowa to Żydzi?



Za Kazanowem nie dałem się poprowadzić drogowskazowi. Nie zakręciłem do Iłży. Pojechałem nieco dalej i wjechałem w drogę której nie mam na swoich mapach (mapy sprzed paru lat). W ten sposób pierwszy raz dojechałem do Nadarczowa. Nadłożyłem może 2 km drogi ale to nie miało większego znaczenia. Do Iłży i tak miałem jeszcze około 20 km. Niebo było zakryte chmurami. Trawa była mokra. Kałuże na poboczach. Woda stojąca miejscami na polach. Mokry świat.

W Iłży. Piec garncarski. Wg opisu na tablicy informacyjnej. Jest to obudowa w której znajdują się dwa piece umieszczone piętrowo. Było ich podobno więcej.



Z Iłży dalej pojechać mogłem krajową dziewiątką (czego nie lubię) lub drogą nazwaną przez Google ul. Bodzentyńską. Google właściwie proponowały mi jeszcze inną drogę. Przez Seredzice do Trębowca. Ale to kilka kilometrów drogi gruntowej przez lasy. Wątpię bym akurat teraz przejechał nią bez problemów. Dlatego wolałem przejechać do Białki drogą, której jeszcze nigdy nie jechałem ale była cała pokryta asfaltem. To droga równoległa do dziewiątki o gorszej od niej nawierzchni, dłuższa ponieważ się wije i ma kilka zjazdów i podjazdów. A najważniejsze, że jest na niej znacznie mniejszy ruch. Spodobała mi się. Myślę, że częściej będę nią jeździł.

W miejscowości Mirzec zamiast jak zwykle skręcić w stronę Wąchocka, tym razem pojechałem prosto. Tej drogi też nie znałem ale miała mnie doprowadzić do Skarżyska. Początkowo był na niej mały ruch ale im bliżej Skarżyska tym samochodów było więcej. Spodziewałem się, że może być jeszcze gorzej więc nie uznałem tego za problem. Do cmentarza żydowskiego musiałem odbić z drogi głównej. Znajduje się on w pobliżu przystanku kolejowego Skarżysko Kościelne. Wiedząc z map z której strony mam podjechać najbliżej znalazłem się na tyłach kirkutu. A wejście jest od strony cmentarza katolickiego. Trawa wykoszona. Na macewach kamienie pozostawione przez odwiedzających. Zaskoczyła mnie grubość stel nagrobnych. Zwykle widuję niemal o połowę cieńsze.



Po zwiedzeniu kirkutu miałem przebić się przez Skarżysko-Kamienną w stronę Stąporkowa. Miałem z sobą wydrukowaną mapkę z zaznaczoną trasą przejazdu. Ale to nie uchroniło mnie przed zabłądzeniem. Na szczęście połapałem się w pomyłce kilkadziesiąt metrów za zakrętem, w który nie powinienem był wjechać. Choć są tu tabliczki z nazwami ulic to jednak nie wszystkich. Na wyczucie chyba bym nie przejechał przez to miasto. Po poprawce już byłem na drodze właściwej ale o tym przekonałem się dopiero po kolejnym zakręcie. A wcześniej zwróciłem uwagę na kobietę sunącą na rowerze po chodnikach. Była ubrana cała na niebiesko. Chustę miała tego samego koloru. Rower – stara damka. A ona w długiej sukience skakał dość szybko po krawężnikach. Dopiero gdy się z nią zrównałem odkryłem, że to zakonnica. Ostatnio w trasie widywałem zakonnice tylko w samochodach. Owszem, w Kazimierzu Dolnym dwa lata temu wczesną wiosną zakonnica zaczepiła mnie i pytała czy już się na rowerze daje jeździć ale została zbesztana przez drugą siostrę za samą chęć pedałowania. Wcale nie trzeba jeździć w obcisłym :)

Wyjechać z miasta musiałem fragmentem trasy szybkiego ruchu. Tak to wymyślono, że ścieżka rowerowa kończy się wcześniej niż ta trasa. Mam nadzieję, że policja nie ściga za to rowerzystów. Podobno nie ma innej możliwości. Pytałem. Już jadąc drogą krajową 42 zauważyłem znak wskazujący groby z II wojny światowej. Z ciekawości pojechałem tak jak prowadziły znaki. Dojechałem do mogiły 360 osób straconych za działalność w organizacji niepodległościowej. Jest to w miejscowości Bór, która znajduje się gdzieś za drzewami.



Kolejny drogowskaz o podobnej treści zobaczyłem ok. 1 km dalej. Wskazywał na asfaltowy podjazd. Tylko nie pasowała mi nazwa miejscowości. Na drogowskazie napisano Brzask, a tu była miejscowość Brześce. Przystanek kolejowy Brzask mijałem chwilę wcześniej ale nie widziałem nigdzie znaku wskazującego taką miejscowość. Na podjeździe wyprzedził mnie jakiś rowerzysta. Jego tempo mnie zdumiało ale zaraz zrozumiałem, że podjechał wspomagając się silnikiem elektrycznym w przedniej piaście. Pedałował i to mnie zmyliło. Teraz oglądając mapy widzę, że do Brzasku jedzie się przez Brześce. Ale wtedy, na miejscu tego nie wiedziałem i po podjechaniu na górę uznałem, że to chyba jakaś moja pomyłka. Zawróciłem. Gdyby na znaku była jeszcze podana odległość… Ale był tylko kierunek.

Tą samą drogą, którą jechałem przebiega fragment szlaku architektury drewnianej. Zaintrygowała mnie w Mroczkowie informacja o kaplicy św. Rocha. Święty pojawia się często w miejscach ogarniętych zarazą. Przy kaplicy jest tablica informacyjna i podana legenda wg której kaplicę wybudowano po ustaniu zarazy na miejscu pochówku jej ofiar. Widać, że kaplica była rozbudowywana.



Ta kaplica miała powstać w XVII w. W Odrowążu jest kościółek z wieku XIX. Architektonicznie nie ciekawy ale spodobało mi się stojące przy wejściu dzieło kamieniarza. A tak swoją drogą to drewniane kościoły miewają pięknie pomalowane wnętrza. Nie wiem jak jest w tych dwóch.



Kilka bocznych dróg prowadziło do Szydłowca lub Niekłania, który jest przy drodze do Szydłowca. Tamtędy miałem wracać ale jeszcze nie dojechałem do końca. Jednak już zrezygnowałem z jazdy do Żarnowa. Nie chciałem wracać w nocy. A za to miałem zamiar pojechać choć raz w przeciwną stronę, z Szydłowca do Końskich. Interesował mnie podjazd. Jak dotąd tylko raz jechałem tą drogą od Końskich. W nocy. Podobał mi się zjazd. Teraz chciałem przejechać tędy w dzień. Te dodatkowe 40 km mogły mi zabrać możliwość pierwszego dziennego zjazdu.

Dojechałem do Stąporkowa. Działała tu kiedyś odlewnia żeliwnych grzejników. Taki grzejnik właśnie ma tu swój pomnik.



Przeglądając wcześniej w Googlach mapy ze zdjęciami postanowiłem do Końskich ze Stąporkowa pojechać przez lasy bocznymi drogami. Nie dość, że dojechałbym od razu pod cmentarz to jeszcze ominąłbym nudną drogę główną. Na zdjęciach widziałem też krzyż który mnie zaintrygował. Był otoczony murkiem tak jak większa mogiła. Droga którą pojechałem jest oznakowana. Nie tylko drogowskazami ale też biegnie tędy kilka szlaków rowerowych. Od początku do końca jest to szlak niebieski. 11 kilometrów bardzo przyjemnej drogi. Często w cieniu drzew. A ja od Skarżyska-Kamiennej miałem mały kryzys. Nie szła mi ta jazda. Średnia prędkość gwałtownie malała. Do tego od Skarżyska wciąż gdzieś grzmiało. Burze w prognozach miały kręcić wiatrami i kręciły. W którą stronę bym nie jechał ciągle wiatr mi w tym przeszkadzał, choć nie zawsze wiał prosto w twarz i tylko z rzadka był silny. Ale podczas kryzysu nawet najsłabszy podmuch męczy.

Krzyż postawili leśnicy w 1849 roku. Nie ma chyba żadnego związku z mogiłami.



Miałem stąd chyba 4 km do cmentarza w Końskich. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak duży jest to cmentarz i zastanawiałem się jak odnajdę kwaterę z I wojny. Zdjęcie dzięki któremu dowiedziałem się o istnieniu tej kwatery było zrobione od dołu – krzyże były na górze. Wszedłem więc przez główną bramę i ruszyłem pod górę. Ale się rozglądałem i dlatego dostrzegłem żeliwne krzyże w oddali. Wcale nie były na szczycie. Gdy już do nich doszedłem zobaczyłem, że zdjęcie z Googli zrobiono z drogi przebiegającej obok cmentarza. Jest tu osobna furtka w murze. Ze złej strony do cmentarza podjechałem :) . Wg konserwatora zabytków spoczywa tu 236 żołnierzy.



Wygląda to tak jakby u stóp wzniesienia usypano kopiec będący mogiłą zbiorową. U jego stóp znalazłem groby dwóch lekarzy i dwóch pielęgniarek.





To dziwne. To musiał być jakiś wypadek. Może w szpital uderzył pocisk artyleryjski? Gazy bojowe wykluczam. To nie Bolimów. Podczas I wojny światowej jeszcze szanowano znak czerwonego krzyża, a lekarze i sanitariuszki nie walczyli z bronią w ręku. I chociaż widziałem cmentarze na których pochowano więcej ofiar I wojny światowej to ten zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jednego jednak nie rozumiem. Dlaczego są tu tylko krzyże prawosławne?



Do Stąporkowa wracałem tą samą drogą. Właściwie w Końskich mnie nie było. Chciałem odwiedzić cmentarz i tylko do niego dojechałem. A on jest na skraju miasta przy drodze, którą przyjechałem i odjechałem. W Czarnej odbiłem w stronę drogi krajowej. Do Szydłowca miałem pojechać drogą oznakowaną jako szlak rowerowy niebieski. Nie wiem czy to ten sam szlak, który z Końskich biegnie do Stąporkowa. Ale tamten biegnie w kierunku centrum i tam dopiero dochodzi do drogi krajowej. Ja zaś miałem ruszyć do Niekłania drogą przy samym początku Stąporkowa. Gdy jechałem do Końskich słyszałem grzmoty burzy za sobą. Teraz wjechałem na asfalt mokry od deszczu, który całkiem nie dawno tutaj padał. W tym wypadku udało mi się rozminąć z deszczem.

Z Niekłania miałem trochę wyboistych podjazdów. Dobra nawierzchnia zaczyna się w okolicach Huty. Tu też zaczyna się zjazd. Zrobiłem zdjęcie na którym chyba widać Szydłowiec. Chyba. Może to Chlewiska?



Zmierzyłem długość zjazdu. Około 1 km. Wcale więc nie tak dużo. Nachylenie też chyba mniejsze niż w Bochotnicy gdzie dodatkowo mam gorszą nawierzchnię. Podjazd więc nie powinien być trudny. Nie wiem jednak kiedy się wybiorę by podjechać. Na razie rozglądałem się za chmurami burzowymi. Prognozy mówiły, że o 20 ma być koniec opadów. A ta godzina była coraz bliżej.

W Szydłowcu obowiązkowo wizyta pod ratuszem.



Zaopatrzyłem się w pobliżu w napoje i również obowiązkowo odwiedziłem kirkut. Spodobała mi się cienie rzucane przez ogrodzenie.



Choć nie miałem zamiaru wchodzić na teren tego cmentarza pojechałem wzdłuż ogrodzenia. Nie odnalazłem furtki, którą dawało się kiedyś wejść na jego teren. Od frontu też są zmiany. Tablice stojące kiedyś przed wejściem są teraz na terenie cmentarza. Zamknięte na kłódkę. Nie sprawdziłem czy klucze nadal są dostępne w szkole. Może i to się zmieniło?

Trochę się spieszyłem. Już nie było szans na to bym do Puław dojechał przed zmrokiem. Ale jeszcze liczyłem na to, że w Zwoleniu będę jechał w dzień.

Kościół w Jastrzębiu.



Za Wierzbicą burze miałem z prawej i lewej strony. Wydawało się, że przejadę między nimi. Chmury jednak zajęły cały wschód. Jechałem w stronę deszczu. W Skaryszewie udało mi się jeszcze w dziennym świetle zrobić zdjęcie tamtejszym "zabawkom odpustowym".



Drugie ramię tęczy stało mi na drodze. Zaczął padać deszcz. Ponieważ dzień wcześniej założyłem stare sakwy "zakupowe" (i już nie chciało mi się ich zmieniać), które są przemakalne wyciągnąłem pokrowiec przeciwdeszczowy i do sakw schowałem wszystko co mogło zamoknąć. Zastanawiałem się tylko czy zakładać pelerynę. Deszcz nie wyglądał na ulewę. Nie był też zimny. Jakieś dzieci ze śmiechem tańczyły w deszczu. W oddali – na wschodzie – widać było przejaśnienia. Postanowiłem się przez to szybko przebić. Po ok. 10 km już deszcz zaczął zanikać, a za mną słychać było grzmoty i widać rozbłyski wyładowań. Udało mi się znowu. Tym razem nawet buty nie przemokły. Choć to mogło się zmienić. W Odechowie przez jezdnię miejscami przepływały strumienie. To dlatego, że tam z jednej strony szosy jest wzniesienie. Spływała woda z podwórek. Spływała woda z pól. W Rawicy na drodze leżało wiele postrącanych z drzew gałęzi. Tu musiało być znacznie gorzej. Ale im bliżej Zwolenia tym więcej odcinków suchych. Niestety już w Tczowie jechałem w ciemnościach. Nie udało mi się wyrobić przed zachodem słońca. W Puławach podobno była też wielka ulewa z gradem. Ja tego nie widziałem. Wierzę na słowo.

Mapa
  • DST 284.11km
  • Teren 2.00km
  • Czas 12:56
  • VAVG 21.97km/h
  • VMAX 48.91km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 czerwca 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Na bliskim wschodzie wszystko w porządku

Prognozy pogody straszą. Straszą deszczem, straszą burzami z gradem. Przestraszony zdecydowałem się tylko na małą pętlę nad Wieprzem. Od rana było pochmurno. Gdy ruszałem też. Zmieniło się po mniej więcej godzinie i już tylko słońce grzało i grzało. Tak do końca. Ale w lasach wciąż jeszcze drogi mokre. Nawet te asfaltowe. Tylko w terenie odkrytym nawierzchnie są suche. Mijałem raz drogowców. Krzyczeli: panie, wolniej bo są dziury! Ale przecież już ich nie było. Już zalali lepikiem i posypali żwirem. Wolniej po tym jechać się nie daje bo rower grzęźnie. Są jednak miejsca gdzie lepić jeszcze nie muszą. Miejsca w których dopiero co drogi powstały i nie zniszczono charakterystycznych krzyży i kapliczek.



Są miejsca w których nie wykoszono poboczy. Aż chce się zanurkować w tych kwiatach.





Nad Wieprzem wciąż łąki pod wodą. Łąki nie koszone. Dobrze widać drogi.



Nie zawsze łąki wyglądają jak łąki. Miejscami spod wody nic nie wyrosło - za długo są już zalane.



Może dla odmiany teraz choć kilka suchych dni?
  • DST 95.90km
  • Teren 3.00km
  • Czas 04:33
  • VAVG 21.08km/h
  • VMAX 46.03km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 czerwca 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Stukało, pukało i błyskało

Podczas powrotu z Rybnika nie tylko ja niedomagałem. Rower zrobił się dość głośny. Już wcześniej coś mu trzeszczało, zgrzytało. Ale nie mogłem tego zlokalizować. Teraz już było nieregularne stukanie podczas pedałowania. To już trochę bliżej. Poprzyglądałem się temu podczas jazdy. Przy okazji rzuciłem okiem na Wisłę i Kazimierz Dolny. Wisła jeszcze trzyma się koryta. W Kazimierzu turyści jeszcze mieszczą się na rynku. A rower stuka i puka.

Po 30 km zatrzymałem się i wyciągnąłem narzędzia. Wszystko wskazywało na okolice korby. Pedały wymieniłem przed wyjazdem więc nie one. Same korby siedziały mocno na swoich kwadratach. Pozostawał suport i... koronki, które wymieniałem tej zimy. Na nich rzeczywiście był mały luzik. A po dokręceniu rower wyraźnie się uciszył. Mogłem poszaleć. A właściwie to musiałem poszaleć. Właśnie szła prosto na mnie burza z północnego zachodu. Czarne chmury rozlewały się szeroko nie pokazując innego kierunku jak tylko zachód. Droga się wije. Od czasu do czasu widzę na wprost po kilka błysków ale grzmotów nie słychać - wciąż jest daleko. W jeździe pomagała sama burza. Wiatr który pojawił się wraz z nią pchał mnie w stronę Puław. Już byłem nastawiony na przemoknięcie i miałem nadzieję, że obejdzie się bez gradu. A przeszło na sucho. Trochę tą burzę rozumiem. Wczoraj pieszo mokłem przez prawie godzinę. Najwyraźniej to uszanowała.

Mapka
  • DST 66.11km
  • Czas 02:49
  • VAVG 23.47km/h
  • VMAX 53.18km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Rybnik - Puławy

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad Jeziorem Rybnickim. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.



I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.



Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.



Wiele miejsc postoju.



Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.



Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.



Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.



Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.



Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.



Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.



Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.



I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.



O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.



Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.



W Rzepinie nie było lepiej.



Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.



Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.



Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.



Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.



Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.



Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.

Pełna wersja wpisu obejmująca wszystkie dni od 30 maja do 3 czerwca znajduje w moim starym blogu.

Mapka
  • DST 382.50km
  • Teren 14.00km
  • Czas 19:27
  • VAVG 19.67km/h
  • VMAX 47.22km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 31 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Ominąć centrum Gliwic

Przed jazdą z Rybnika do Puław chciałem sprawdzić jak można przebić się do Tarnowskich Gór omijając centrum Gliwic. Co prawda w niedzielę (bo na niedzielę planowałem start) mogło być w centrum Gliwic spokojnie to jednak profilaktycznie wolałem poszukać objazdu, a raczej sprawdzić czy ten wybrany na mapach jest przejezdny. Miałem też kupić dętkę. Gdy wybierałem się w drogę odkryłem, że wszystkie dętki zapasowe - kupione w zimie - właśnie mam na obręczach.

Dzień z początku był deszczowy. Najpierw więc pojechałem drogą której zupełnie nie znałem. Chciałem zobaczyć dokąd zaprowadzi mnie żółty szlak. W ten sposób dojechałem do studzienki w Jankowicach.



Miałem stąd kilka dróg gruntowych ale jeszcze trochę padało i nie chciałem tak na samym początku dnia się zgubić. Wróciłem więc do Jankowic. Deszcz już prawie się skończył. Jedno zdjęcie jankowickiego kościoła i jazda do centrum Rybnika.



Nie bez błądzenia przejechałem nad Jezioro Rybnickie. Zaintrygowały mnie znaki szlaku rowerowego wskazujące teren z zakazem wjazdu. W zasadzie nie powinienem się dziwić. To w Rybniku widziałem po raz pierwszy znaki zakazu wjazdu do lasów z adnotacją, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerów oraz chodniki ze znakiem drogi dla pieszych z adnotacją, że nie dotyczą rowerów. Teraz przez furtkę wjechałem na zaporę.



Do tego miejsca dojechałem szlakiem rowerowym wytyczonym przy brzegu jeziora. Musiałem tak pojechać. Mapa googli choć zaznaczyłem jej wytyczanie trasy dla roweru i te szlaki ma naniesione jednak je omijała. Chyba tylko ze względu na błoto i kałuże. A może jeszcze dlatego, że w paru miejscach szlak było rozkopywany? Zasypując nie odtwarza się nawierzchni tylko wrzuca się i udeptuje to co koparka wykopała. W ten sposób w tych miejscach po wykopach droga przypomina bagno. Jak mi się zdaje drogi te były i są jakoś w większej części utwardzone.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. I zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie... Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)



Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko - wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór - chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa - migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.



Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów.



Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego - pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.



Wracając do Rybnika częściowo znów zahaczyłem o ścieżki rowerowe ale jakoś te kałuże mnie do nich nie przekonują, że tak jest przyjemniej.



A w samym Rybniku znów pobłądziłem. Dzięki temu trafiłem pod sklep rowerowy. Mieli dętki 28" z zaworem Presta. Nie wiem tylko czy nadają się do opon 622x32C. Na opakowaniu podano większe szerokości ale to i tak ma być na ratunek w przypadku awarii, a wtedy nawet nie będę mógł nabić dętki do ciśnień jakie są najlepsze do jazdy. Może więc nie będzie to przeszkadzać. Najważniejsze, że miałem dętkę i wiedziałem mniej więcej jak wyjechać w stronę Tarnowskich Gór z ominięciem najruchliwszych dróg.

  • DST 102.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 06:08
  • VAVG 16.73km/h
  • VMAX 40.85km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 30 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Do Rybnika

Wybrałem się do Rybnika. Pociągiem. Ale z rowerem. Przez zaparowane szyby pociągu niewiele było widać i być może dlatego wysiadłem zamiast w Zabrzu zamiast w Gliwicach. Akurat planu Zabrza z sobą nie miałem. Ranek w deszczowy świąteczny dzień. Ulice puste. Pokręciłem się trochę po centrum szukając drogowskazu do Gliwic. Dopiero w samych Gliwicach znalazłem się na drogach znanych i już mogłem się rozpędzić. Droga główna niemal pusta. Ale zwracałem uwagę na dziwnie zachowujące się samochody. To były samochody "nauki jazdy". Wyprzedzały mnie tylko gdy miały dla siebie wolną całą jezdnię. Parę razy jechały więc za mną dość długo czekając na wolny drugi pas. To miłe ale jeszcze się do czegoś takiego nie przyzwyczaiłem. I jeszcze jednak rzecz, która mnie na Śląsku zawsze zaskakuje - samochody zatrzymujące się by przepuścić oczekującego na pasach pieszego lub rowerzystę. I chociaż przestało padać gdy dojechałem do Gliwic i jechałem drogami na których były kałuże (w samych Gliwicach i w Rybniku) ani razu nie zostałem ochlapany. To jednak jest trochę inny świat.
  • DST 51.05km
  • Czas 03:16
  • VAVG 15.63km/h
  • VMAX 47.22km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 29 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

Zmiany

Podczas tego urlopu nie planowałem korzystania z kolei. Nawet nie było takiej potrzeby. Do 4 czerwca miałem tylko kręcić się w pobliżu Puław. A później gdzie oczy poniosą. Tak miało być. Zmiana wynika z pewnej tradycji, która miała być tego roku zarzucona. Chodzi o ognisko u _hipci w rocznicę powstania forum htp://eksploratorzy.com.pl . Rocznica czwarta. Na dwóch byłem w Rybniku. A teraz decyzja o ognisku zapadła na tyle nagle, że na forum posypały się deklaracje nie przybycia. Ja nie odpuszczam. Choć to akurat przypadek, że biorę urlop akurat w okresie gdy jest ta rocznica to jednak czas mam. Może dlatego, że tak jak lubię turystykę niezorganizowaną tak i wypoczywam gdy czas mam niezaplanowany.

Początkowo chciałem w obie strony jechać na rowerze z namiotem. Ale ludzie rozsądniejsi ode mnie wytłumaczyli mi, że jeżeli jadę w celach towarzyskich to mam przyjechać na dłużej i nie padać na twarz gdy wszyscy będą się bawić. Dlatego pojadę w jedną stronę. Na twarz padnę po powrocie, bo ten będzie na własnych dwóch kółkach. A na miejscu pogada się o cmentarzach, poezji, sensie życia i innych pierdołach.

Wyjazd jutro. Bardzo wcześnie rano. Nie biorę namiotu. Będą tylko dwie małe sakwy. Przygotowany już do drogi przedni bagażnik trzeba zdjąć - nie wiadomo czy nie będzie zawadzał w pociągu. Ale najpierw trochę pojeździć. Np po to by zobaczyć czy samochody rzeczywiście przeniosły się z dawnej siedemnastki na tą nową. Podobno sklepikarze już narzekają. Czy to znaczy, że po drodze Garbów - Kurów można jeździć na rolkach? Raz tylko trafiłem na jeden fragment bez samochodów - droga była zamknięta po jakimś śmiertelnym wypadku. Rowerzysty nie zatrzymywali. Mogłem jeździć zygzakiem przez te 5 km jakie miałem wtedy do przejechania przed zjazdem. Najlepiej do Kurowa pojechać przez... Bobrowniki i Baranów :) . Co z tego, że to w drugą stronę? Tak jest lepiej. Najpierw zapuściłem się w drogę szutrową w lesie obok Zakładów Azotowych. Znów nie sprawdziłem ile to kilometrów. Zakładam, że 10 choć raczej więcej. No i liczę to jak drogę gruntową, a przecież lepiej się po tym jechało niż po asfalcie na wielu okolicznych drogach.



W Niebrzegowie z mostu rzuciłem obiektywem w pasące się zwierzaki.



Jak tylko schowałem aparat dwa metry nade mną przeleciał łabądź. Nie przepadam za tymi ptakami ale jak takie coś mam tuż nad głową czuję się jak smoleńska brzoza. A lotnisko blisko. Samoloty hałasują.

Dalsza trasa dość tradycyjna: Sarny, Białki, Ułęż i zjazd z głównej drogi do Drążgowa. Po drodze trochę mokradeł przy drodze. Dziś kwitły głównie na żółto.



W Drążgowie była kiedyś parafia, kościół i cmentarz. Cmentarz podobno jest nadal. Zabytkowy. Ale nie wiem czy na jego terenie jest choć jeden nagrobek. Nawet nie wiem na pewno czy to jest to miejsce, które sam wytypowałem na cmentarz. Nie mam szczęścia do ludzi w tej okolicy. Jakoś nie spotykam nikogo, kogo mógłbym zapytać. W pobliżu są łąki. Co prawda woda w Wieprzu opadła ale deszcz niespokojne też dodały coś od siebie.



Z Baranowa pojechałem najkrótszą drogą do Żyrzyna ale nie do końca. Tą drogę przecina w Żerdzi inna, którą nigdy nie jechałem w lewo. Dziś pojechałem. Gdy skończył się asfalt szkoda było wracać. Drogą gruntową do Żyrzyna jest około 1 km. Kałuże dawało się ominąć. Rower się nie zapadał. W sumie fajnie. Dlatego w Żyrzynie po zaopatrzeniu się w jakiś napój, postanowiłem przebić się drogami gruntowymi do Woli Osińskiej. I tu już nie było fajnie. Ze 100 m łącznie musiałem przejść. Rower upaprany niemiłosiernie. Ja też. Piach w butach. A wydawało się, że jak jest po deszczu to i po piachu da się jeździć. W większej części się dało. Ale była jeszcze ta część mniejsza. Po wjechaniu na asfalt, w lesie, rower trochę opłukałem wodą z mokradeł (przydała się pusta butelka dla której nie znalazłem kosza). A dalej już tylko asfalt, asfalt i asfalt. Co mi przypomniało, że znajomy kupił opony Schwalbe Marathon do swojej szosy i nie weszły mu pod szczęki hamulców. Mówił, że tanio sprzeda. A ja przecież mam jechać po asfalcie. Może warto sprawdzić jak się na tym jeździ? Zanim założyłem Schwalbe Marathon Tour Plus śmigałem na Durano Plus tego samego producenta. Fajnie było tylko parę razy gwałtownie wtulałem się w ziemię i trawę gdy przez zapomnienie za szybko wjeżdżałem na drogi gruntowe. Te Marathony może też nie nadają się w teren ale na asfalt na pewno będę lesze od tego na czym jeżdżę. Po krótkiej rozmowie telefonicznej już byłem umówiony na odbiór gdy będę przejeżdżał w pobliżu. Czyli na zaraz. Z wiaduktu nad nową drogą widziałem, że S17 nie jest zapchana ale stara siedemnastka jak nigdy świeci pustkami. Można przejść na drugą stronę bez czekania na dziurę w sznurze samochodów (czasami ładowałem się na siłę i jeszcze przeprowadzałem dzieci przy okazji). Podoba mi się. Ale pewnie nikt tej drogi nie będzie remontował jak już pojawią się dziury. Już są.

W domu zdjąłem bagażnik i gdy zmieniałem opony po raz drugi w życiu widziałem zawór dętki lecący w kosmos. Poprzednio chyba też była to dętka Continentala. Napompowana była poniżej maksymalnych wartości podanych przez producenta obręczy (Mavic) i producenta opon (Schwalbe). Jak myślę dętka też to ciśnienie spokojnie wytrzymuje. Problemem jest tylko to jak osadzone są zawory presta. Gdybym nie ruszył plastikowej osłony nic by się nie stało. A tak syk i zawór z osłoną walnął w niski sufit piwnicy. Dętka do kosza. Ale mam jeszcze kilka w zapasie. Schwalbe. Z nimi jeszcze nie miałem takich przygód. Co nie znaczy, że się nigdy nie zdarzą.

Przegadany ten wyjazd. Więcej pojeżdżę pewnie dopiero 2 i 3 czerwca wracając do Puław z Rybnika. W Endomondo znów nie wciskałem pauzy podczas postojów. Celowo. Zapomniałbym znów wystartować. A wersja dla Symbiana nie ma autopauzy.

  • DST 85.32km
  • Teren 13.00km
  • Czas 04:14
  • VAVG 20.15km/h
  • VMAX 36.41km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 maja 2013 Kategoria wyskok na chwilę

S17 dla rowerów

Głównym celem tego wyskoku był przejazd po gotowym już chyba odcinku S17. Ta trasa odciąży drogi którymi czasami jeżdżę przez Garbów, Markuszów i Kurów. Rowery miały być wpuszczane od godziny 10. Deszcz planowano na godzinę 11 lub 12. Wypadało więc przejechać szybko i wracać. Czyli przed dziesiątą najlepiej było pojechać na drugi koniec drogi tak by po niej wracać w stronę Puław. Tak przy okazji chciałem sprawdzić jak działa aplikacja Endomondo. Od początku wiedziałem, że nie będę w niej wciskać pauzy – zapomniałbym ją ponownie uruchomić. Do tego nie wiedziałem czy telefon złapie sygnał GPS leżąc w torbie i czy się nie rozładuje mu bateria (ładowana w piątek rano). Zacząłem od… ścieżki rowerowej, którą obiecywałem sobie nie jeździć. I rzeczywiście nie pojechałem. Dojechałem blisko jej końca w Bochotnicy po asfalcie. Podobno już można przejechać przez Bystrą na drugi brzeg. Ale ta ścieżka nie wygląda na skończoną.



Mówiono mi o jakiejś kładce po której przejeżdża się na drugi brzeg. Wszedłem na wał by sprawdzić jak to wygląda. Jest to najwyraźniej jeszcze teren budowy. Nie pojechałem tam rowerem.



Zawróciłem do drogi asfaltowej. Po drodze pojedyncze maki. Ale już jest ich wiele. To chyba znak, że wiosna się kończy.



W Bochotnicy skierowałem się na podjazd w stronę Opola Lubelskiego. Około 700 m. Nachylenie 7 % czyli bez górskich rewelacji. Spokojnie wspinałem się pod górę by nie paść przed szczytem. Na drodze do Niezabitowa też było kilka podjazdów ale już krótszych, prawie bez znaczenia. Tylko patrząc na znaki informujące o wybojach zastanawiałem się czy nie byłoby taniej stawiać znaki informujące o braku wybojów. Pewnie nie. Bo gdy odbiłem do Obliźniaka już miałem równy asfalt. Podobnie z Obliźniaka do Kolonii Niezabitów. Do Obliźniaka odbiłem z przyczyny oczywistej – nigdy tam nie byłem. Za to słyszałem kiedyś opowieść klezmera, który grał tam na jakimś weselu w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Mówił, że jest to zupełny koniec świata. Jak na koniec świata jest tam wręcz rewelacyjnie. Gdy dojechałem do drogi Poniatowa – Wąwolnica zwróciłem uwagę, że mam jakąś drogę na wprost. I znów: wjechałem bo nigdy tam nie byłem. Droga równa, wąska, kończy się na skrzyżowaniu z drogą gruntową. Ale tej gruntowej jest nagle może 40 m i znów asfalt do skrzyżowania z drogą Niezabitów – Bełżyce. To przy tej drodze, w Łubkach zauważyłem jesienią znak wskazujący zabytkowy dworek. Teraz tam pojechałem. I okazało się, że dworek widać z drogi tylko jego tył jakoś z dworkiem mi się nie kojarzył.

Front (szkoła, przedszkole):



Tył widoczny z drogi.



Kolejna miejscowość na trasie to Wojciechów. Tu jest już parokrotnie odwiedzana przeze mnie "wieża ariańska" z muzeum kowalstwa w którym jeszcze nie byłem (chyba). Z drogi którą jechałem tej wieży wiele nie widać.



A stałem robiąc to zdjęcie nieopodal figury przydrożnej która mnie intryguje. Brakuje na niej inskrypcji. Nie wiem więc kiedy została postawiona. Wydaje się jednak, że stoi na kopcu. Może tylko mi się zdaje. To chyba jakieś skrzywienie, że wszędzie doszukuję się cmentarzy. Ale będę musiał poszukać informacji bo ile razy tędy przejeżdżam tyle razy wraca pytanie: czy to nie jest cmentarz epidemiczny?



Jadąc z Wojciechowa w stronę Miłocina mijałem kilka patroli policji. Trzy samochody pojechały w tą stronę co i ja. Dwa w przeciwną. Nie wiem czy miało to związek z przejazdem do Nałęczowa większej grupy rowerzystów z Lublina. Mieli jechać. Mieli też przejechać siedemnastką ku której jechałem. Im bliżej Bogucina, tym więcej rowerów na drodze. Trochę się zaplątałem i musiałem przejechać przez Pociechę po uczęszczanej trasie 12/17 do Lublina. Ale nie daleko. W Bogucinie był wjazd dla rowerów na nową drogę. Wyczekiwaną od lat obwodnicę Garbowa, Markuszowa i Kurowa. Wjazd tylko dla rowerów :) . Ta cisza… To jej ostatnie dni w tym miejscu. Ekrany niewiele pomogą.



Budowniczy obiecywali piękne widoki. I one są gdy nie ma ekranów.



Wiedziałem, że w stronę przeciwną jechać będzie zorganizowana grupa rowerzystów z Puław. Mają na fejsie swój fanpage. Grunt, że wiedziałem i wypatrywałem znanych mi ze zdjęć twarzy. Zobaczyłem. Zrobiłem zdjęcie i podjechałem się przedstawić. W końcu to, że ich "lubię" na fejsie nic nie znaczy.



Może tłumów na trasie nie było. Ale i tak od pozdrawiania jadących można było się zmęczyć :) Nie wszyscy odpowiadali. Młodzi szosowcy tradycyjnie nie, również nastolatki "pci menskiej" w strojach cywilnych. I jeszcze kilku nie pasujących do tych kategorii. Jechało się bajecznie. Przynajmniej w tą stronę w którą jechać chciałem. Tylko na jednym łagodnym podjeździe zwolniłem do 28 km/h. A tak 31 – 37 km/h. Wiatr pchał. Jadący w przeciwną stronę mieli więcej czasu na oglądanie drogi i okolic. Ostatnie kilometry siedemnastki były przegadane. Dogonił mnie wyprzedzony wcześniej rowerzysta w kurtce z napisem MTB Mazovia i pogadaliśmy o szlakach w Górkach Parchackich. Mówił o jakimś planowanym rajdzie ale chyba nie chodziło o ten który już zaraz ma się zacząć lub już trwa. Jak myślę chodziło o jakąś grupę rowerzystów z Lublina. Polecałem mu szlak zielony ale zapomniałem dodać, że to szlak pieszy. Może się domyśli? On parę razy łączy się ze szlakami rowerowymi ale w innych chyba kolorach. Sam nie wiem. Nie planuję tras po szlakach. Czasami tylko zwracam uwagę na to, że te szlaki są akurat na mojej trasie.



Na zdjęciu powyżej jest przedostatni wiadukt. Jeszcze parę kilometrów i koniec gładkiego asfaltu bez samochodów. Mogliby więcej robić takich ścieżek rowerowych. Po uczęszczanej siedemnastce przejechałem ok. 100 m i odbiłem do lasu. Tam po 700 m drogi szutrowej też jest asfalt. I zielony szlak rowerowy. Wystarczyło te 100 m w towarzystwie samochodów bym nie zastanawiał się nawet nad przejazdem i przejściem przez błoto do drogi która wydała mi się równie dobra jak przejechane 27 km nowiutkiego asfaltu.



Wkrótce znów byłem na siedemnastce ale na krótko i na odcinku z poboczem. A później Borysów, Bałtów i jazda przez lasy. Niewiele tego. Trochę ponad 3 km. Może szlakiem rowerowym więcej ale wiele osób jeździ przez las skrótem. No i są te fajne rowerowe ścieżki obok dróg gruntowych w których rowery się zakopują.



Zapowiadany na okolice południa deszcz najwyraźniej się opóźniał. I całe szczęście. Z przeciwdeszczowych ciuchów miałem z sobą tylko kamizelkę nieprzemakalną jedynie od przodu. Już pod ciemnymi chmurami przejechałem obok Zakładów Azotowych i tradycyjnie jak w dni robocze ścieżką rowerową do miasta. W pobliżu stacji kolejowej Puławy Chemia chyba mijałem Kamila ale wyglądało to na wycieczkę rodzinną więc nie zapytałem. Zaraz zaczęło grzmieć i może po pół godzinie spadł deszcz. Zdążyłem. Wielu rowerzystów dziś nie miało tyle szczęścia.

Co do Endomondo – telefon rozładował się dopiero w domu. Trasa złapana raczej poprawnie. Tylko ta średnia… Postoje też w nią weszły. Licznik roweru pokazuje, że rower poruszał się przez 4 godziny i 38 minut. Na dłuższe wyjazdy toto się nie nadaje. Telefon przyda się np do telefonowania – to funkcja na której najbardziej mi w nim zależy.

  • DST 108.85km
  • Teren 5.00km
  • Czas 04:38
  • VAVG 23.49km/h
  • VMAX 50.05km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl