Informacje

  • Wszystkie kilometry: 103464.51 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.35%)
  • Czas na rowerze: 262d 01h 52m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 181173 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ponad 5 godzin

Dystans całkowity:7297.85 km (w terenie 80.00 km; 1.10%)
Czas w ruchu:383:27
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:55.40 km/h
Liczba aktywności:53
Średnio na aktywność:137.70 km i 7h 14m
Więcej statystyk
Sobota, 16 listopada 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Wierzbica

Są takie miejsca do których dotrzeć jest trudno. Można oglądać z daleka. Można znać wszystkie drogi dojazdowe ale żeby dotrzeć na miejsce trzeba czekać na odpowiedni moment. Na przykład aż spadną liście, lub jeszcze się nie pojawią. Tak miałem kiedyś z cmentarzem żydowskim w Józefowie nad Wisłą. Gdy przyjechałem tam pierwszy raz stanąłem bezradny przed ścianą zieleni. Nie inaczej było tego roku gdy pojechałem pod cmentarz żydowski w Wierzbicy. Nie dość, że pola go otaczające były jeszcze nie wykoszone to jeszcze z daleka nawet było widać, że tam, w tych krzakach nic nie będzie widać. Odłożyłem więc odwiedzenie tego cmentarza na inną, lepszą okazję. W odległości nie przekraczającej kilometra od kirkutu jest w Wierzbicy jeszcze cmentarz epidemiczny. Ten już bez prób wejścia odłożyłem na później, na tą zaplanowaną na czas bezlistny wizytę na cmentarzu żydowskim. I chyba nadszedł ten czas.

Krótkie dni utrudniają planowanie trasy. Pamiętałem, że wyjazd do Osiecka zakończył się powrotem w nocy. Teraz mogło być podobnie. Odległość do przejechania mogła być krótsza o 20 – 30 km. Do tego miało być chłodniej. Start początkowo zaplanowałem na godzinę 5. Tzn. o piątej miałem zejść do piwnicy, do roweru i nasmarować łańcuch i amortyzatory. Dopompować koła. Tak miało być. Zszedłem jednak po godzinie siódmej. Wyjechałem może za dwadzieścia ósma. Nie byłem wyspany. To właściwie jest bez znaczenia. I tak podczas jazdy się wybudzam. Zimne powietrze orzeźwia. Wysiłek zwiększa tempo pracy serca. I chociaż chłód orzeźwił mnie zaraz po wyjściu z bloku to wysiłek okazał się być większy niż sądziłem. Jechałem na zachód, pod wiatr. W Zielonce Nowej pojechałem skrótem i brakowało mi jednak zieleni na przydrożnych wierzbach i innych rosnących tu drzewach.



W pobliżu mostu nad Zwolenką mijałem grupę przybyłych samochodami myśliwych. Poza tym jeszcze było pusto. Mijani wcześniej i trochę później rowerzyści najczęściej jechali do najbliższego sklepu. I to w przeciwną niż ja stronę. Trochę im zazdrościłem tego, że wiatr ich pcha. Tak walcząc z przeciwnym wiatrem zaliczyłem jedno nieprzyjemne zdarzenie. Gdy wjeżdżałem od strony Tynicy do Kłonowca-Koracza spod pierwszego domu z lewej strony dobiegł do mnie ujadając pies. Dołączył do niego zaraz pies z pierwszego domu z prawej. O ile dom z lewej strony był nowy i nie posiadał ogrodzenia to ten z prawej ogrodzenie miał tylko furtka była otwarta. Dwa rude, dość małe psy. Nie raz zdarzało mi się, że goniły mnie dwa lub trzy małe psy. I nie raz nie zwracałem na nie większej uwagi. Teraz musiałem zwrócić ponieważ oba psy złapały mnie za nogi. Jeden za lewą łydkę, drugi za prawą piętę. Już myślałem, że będę jechał z tak uwieszonymi na mnie psiakami ale to moment. Zaraz puściły, ja się zatrzymałem, psy uciekły. Właściciele nie pojawili się w zasięgu wzroku. Poza bólem łydki nie poniosłem żadnych strat. Czyli wszystko w porządku. Po prostu rudy jest wredny i chyba dotyczy to też psów. Gdy ponownie wsiadałem na rower przeklinając właścicieli psiaków jeden z psów beznamiętnie mi się przyglądał z pobocza drogi. Nie drgnął nawet.
W Skaryszewie krótki odpoczynek w towarzystwie zabawek „na miarę naszych możliwości”.



Kolejny postój zrobiłem już blisko Wierzbicy w lesie. Musiałem coś przegryźć a las dawał złudzenie ochrony od wiatru. Złudzenie. Stojąc i rozmawiając przez telefon wychłodziłem się. Postój trwał chyba troszkę za długo. Rozgrzać siebie i przepocone ciuchy ukryte pod wiatrówką udało mi się dopiero w samej Wierzbicy. Odwiedzanie cmentarz rozpocząłem od kirkutu. To dlatego, że do niego było bliżej z drogi asfaltowej. Do cmentarza epidemicznego planowałem dojechać drogą polną. To już miała być właściwie droga powrotna. Ale najpierw kirkut.



Na teren cmentarza przedostałem się po słabo widocznej miedzy od strony drogi do miejscowości Błędów. Podobieństwo do cmentarza w Józefowie nad Wisłą było uderzające. Gęste krzaki i zalegające od lat śmieci – w większości szklane. Różnicą są pozostałości muru kirkutu w Wierzbicy i fragment pomnikowej bramy wykonanej z cegły. Nie ma żadnych tablic informacyjnych, czy choćby tabliczki pamiątkowej. Zapewne dzięki temu, że cmentarz otaczają pola uprawne śmieci jest stosunkowo mało. W Józefowie widziałem ich więcej, a nawet więcej ich było na równie zarośniętym krzakami cmentarzu z I wojny światowej w Gardzienicach pod Piaskami.



Jest to jednak smutny obraz braku pamięci i szacunku dla zmarłych.

Do cmentarza epidemicznego przedostałem się drogą polną. Zapomniałem już, że całkiem niedawno padały deszcze. Udało się jednak bez większych problemów przejechać te kilkaset metrów. Bliżej miałbym od szosy, którą wjeżdżałem do Wierzbicy jednak jazda przez pola zawsze mnie pociągała. Na tych polnych drogach jest przecież zawsze mały ruch lub nie ma go wcale. To relaksuje. Cmentarz epidemiczny interesował mnie z dwóch powodów. Pierwszym było to, że interesują mnie wszystkie nieużywane już cmentarze. Drugim powodem było to, że rozległość cmentarza na mapach podsuwała mi podejrzenie, że mam do czynienia może z dawnym cmentarzem ewangelickim a nie miejscem pochówku ofiar epidemii. Na miejscu jeszcze okazało się, że cmentarz jest ogrodzony kamiennym murem – rzadkość jeśli chodzi o cmentarze epidemiczne.



Inskrypcja na jednym z pomników jasno wskazuje na to, że jest to miejsce pochówku ofiar epidemii cholery z lat 1831 i 1848. Hipoteza o cmentarzu ewangelickim legła w gruzach, tak jak mur cmentarza żydowskiego w Wierzbicy.



Nie wiem czemu ma służyć stos płyt z piaskowca widoczny na zdjęciu. Nie ma na nich żadnych napisów, a na stele nagrobne są za cienkie. Mogłem ruszać w stronę Puław.
Liczyłem na pomoc wiatru podczas drogi powrotnej. Tak było mniej więcej do Czarnej. Później wiatr wyraźnie osłabł i czułem się poszkodowany brakiem jego pomocy. W przeciwną stronę więcej mi dokuczył nić teraz pomagał. Ale i to lepiej niż gdyby zmienił kierunek, co już mi się zdarzało. Słońce zachodziło gdy miałem do domu jeszcze ok. 20 km. Nie udało się więc przejechać w blasku słońca. No ale słońca i tak tego dnie nie widziałem. Zakrywały je chmury.
  • DST 166.75km
  • Teren 6.00km
  • Czas 07:48
  • VAVG 21.38km/h
  • VMAX 43.88km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 listopada 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Osieck

Nie po raz pierwszy zdecydowałem się pojechać do Osiecka szukać tamtejszego cmentarza żydowskiego. Za pierwszym razem poszukiwania nie były zbyt rozległe. Dotarłem tylko do miejsca, które sam określiłem na mapach. Mogłem się pomylić. Wypadało sprawdzić teren w pobliżu tego miejsca. Jak najszerzej, jak najdokładniej. Zapowiadało się więc chodzenie po lesie. Musiałem jednak najpierw tam dojechać. A 9 listopada dzień jest już krótki, bardzo krótki. Nie lubię jeździć w nocy więc wypadało się spieszyć i nie zmarnować nawet kawałka dnia. Prognozy zapowiadały opady deszczu zaczynające się po południu. W nocy już miały być ciągłe. Wcześniej przelotne. Wystartowałem więc przed świtem. Ale nie na tyle wcześnie by jeszcze w całkowitych ciemnościach mijać Gołąb.



Światła pogasiłem między Dęblinem a Stężycą. Wciąż nie daje mi spokoju cmentarz zaznaczony na mapach WIG w lesie za Stężycą. Wiem, że tam nic nie ma. Już szukałem. Ale jest tam wzniesienie i to może być cmentarz z I wojny światowej. Tylko zniknął z powierzchni ziemi. Nic mi nie wiadomo o tym by przenoszono stąd ciała w inne miejsce. Nie ma też o nim żadnej wzmianki w literaturze, a przynajmniej ja nic takiego nie znalazłem.
Z trasy nadwiślańskiej zjechałem w Maciejowicach – osadzie najeżonej kosami. Pojechałem w stronę Łaskarzewa. Kusiło mnie by zajechać na któryś z cmentarzy wojennych znajdujących się w pobliżu drogi. Ostatecznie jednak tylko rzuciłem z szosy okiem na cmentarz między Polikiem i Pogorzelcem. Leżały tam świeże wieńce. W samym Łaskarzewie tym razem ominąłem cmentarz żydowski – zobaczył bym pewnie tylko dalsze zniszczenia i nowe śmieci. Jechałem tędy wiosną lub latem i już to widziałem. Wtedy jednak jechałem do Garwolina, teraz chciałem go ominąć i dlatego zakręciłem w stronę Izdebna i Rębkowa. Na drodze jest tu mały przerywnik w ciągłości asfaltu.



Mogłem sobie darować przejazd przez wiadukt kolejowy i przejście pod peronem stacji kolejowej Garwolin ale… Jak to sobie darować skoro warto sprawdzić czy nadal w podziemiach jest tam drewniany podest i stoi woda? Do tego tym przejściem poprowadzony jest szlak rowerowy. Musiałem więc tędy się przedostać, a nie iść na łatwiznę i wybrać krótszą i wygodniejszą drogę.



Dalsza droga to przejazd przez lasy i kilka wsi. Głównie lasy. Ruch mały. Bardzo przyjemnie. Trochę szkoda, że zawsze tu pojawiam się jesienią. W lecie może być jeszcze ładniej. Do Osiecka miałem tylko kilkanaście kilometrów. No i do samego Osiecka nie miałem zamiaru wjeżdżać. Cmentarz znajduje się przed skrzyżowaniem z drogą, którą miałem wracać. Po dojechaniu wszedłem w las i rozpocząłem penetrowanie terenu z poszukiwaniu jakichkolwiek śladów po nagrobkach. W ręku cały czas telefon z włączonym Endomondo – liczyłem na to, że jednak coś znajdę i dzięki zapisowi drogi dokładnie naniosę to miejsce na mapy. Znaleźć nic nie znalazłem. Są tam jakieś ośrodki wypoczynkowe i ruiny jakiegoś domku letniskowego. Poza tym młody las, a na ziemi są widoczne wyraźne ślady dawnej orki po której las zasadzono.



Pozostało mi tylko podziwiać przyrodę. Miałem tyle szczęścia, że jeszcze świeciło słońce.









Po tym poszukiwaniu na cel wziąłem Sobienie-Jeziory. Nie miałem w planie odwiedzać tamtejszego cmentarza żydowskiego. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że złożone na stosy nagrobki będą tam sobie spoczywać na wieki tak jak je ułożono. Przez Sobienie chciałem przejechać do Wilgi omijając betonowy fragment szosy do Puław. Trochę się tu zaplątałem. Ale dzięki temu znów poznałem trochę teren. Może w przyszłości mi się to do czegoś przyda. Nawet trochę mnie rozbawiło to, że o mało się nie zapętliłem jadąc przez Podole Nowe i Stare. Ostatecznie dojechałem do Wilgi i stąd już miałem prostą drogę do Puław. Tylko czasu było mało. Już po 13 było ciemno jakby miała zacząć się noc. Trochę po 14 dojechałem do Maciejowic. Po długim czekaniu w kolejce w sklepie nabyłem bułkę z kapustą. Ludzie robili zakupy na kilka dni w których sklepy będą pozamykane. Gdy wyszedłem wreszcie ze sklepu już czułem jak kropi deszcz. Ale tylko kropił. W okolicach Kobylnicy i Wróbli padał intensywniej. Trochę zmokłem i zaraz zacząłem schnąć ponieważ za Długowolą już była nawet sucha jezdnia. Ale z powodu ciemności już od Maciejowic jechałem na światłach. I nie mogłem zrozumieć dlaczego ciągniki rolnicze jeżdżą bez świateł lub mają je zasłonięte przez przyczepy bez oświetlenia. Nie zwróciłbym na to uwagi ale wyprzedzając nie wiedziałem czy przypadkiem któryś ciągnik nie będzie chciał zakręcić w lewo. Do Puław dojechałem już w nocy. To okropne, że już po 16 jest aż tak ciemno. Pozostaje czekać na wiosnę.
  • DST 197.60km
  • Czas 08:20
  • VAVG 23.71km/h
  • VMAX 37.62km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 sierpnia 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Tarłów wczesną jesienią

Lato w kalendarzu, a przyroda już czuje jesień. Pola zrobiły się łyse nie tylko po żniwach ale też po odlocie bocianów. Zdarza się jeszcze zobaczyć gdzieś pojedynczą jaskółkę. Nocami można usłyszeć gęsi lecące teraz na południe. Noce są zimne i coraz dłuższe. A ja postanowiłem na szybko wyskoczyć do Tarłowa. Wybierałem się tam już od paru tygodni. Powodem były zdjęcia z cmentarza żydowskiego jakie zamieściła na fejsie Multi Localica. Gdy sam parę lat temu odwiedziłem cmentarz w Tarłowie zastałem tam tylko jedną przewróconą macewę i drzewa. Nic więcej. Przez ten czas jednak wiele się zmieniło. Pojawił się płot, pomnik i kilknaście macew. Bardzo chciałem zobaczyć to na własne oczy. Nie dlatego, że nie wierzę. Tylko dlatego, że zdjęcia nigdy nie pokazują wszystkiego. Wyjazd zaplanowałem na szóstą rano. Wstałem odpowiednio wcześniej i… poczekałem aż się zrobi cieplej. To znaczy, że wyjechałem po 10 rano.
Trasę wybierałem kierując się głównie natężeniem ruchu. Dlatego pojechałem przez Nasiłów. Dalej ale spokojniej. Później: Janowiec, Janowice, Brzeźce, Lucimia i Chotcza. Spokój i tylko czasami dostrzegałem na asfalcie mokre plamy po deszczu. Prognozy pogody mówiły o opadach po południu, bliżej wieczora. Nie miałem zamiaru jeździć tak długo. Liczyłem więc na suchy przejazd. I był suchy. Do czasu. Jeszcze w Solcu nad Wisłą było sucho. Zjechałem z drogi głównej by zobaczyć tamtejszy kirkut. Poprzednia wizyta była chyba ponad 2 lata temu. Chciałem zobaczyć czy coś się tam zmieniło.



Nie zmieniło się nic. Może to i dobrze. Przecież gdy chciałem zobaczyć ostatnią macewą w Józefowie nad Wisłą to dotarłem tam za późno – już jej nie było. W Solcu wciąż jeszcze jest. Jest macewa. Są mirabelki. I są też śmieci leżące w tych krzakach od lat. Widok przygnębiający. Ale może właśnie należy się cieszyć z tego, że tutaj nic się nie zmieniło na gorsze?
Do Tarłowa pojechałem przez Ciszyce. Gdzieś w okolicach granicy pomiędzy województwami mazowieckim i świętokrzyskim spotkałem się z burzą. Udało mi się jednak schować przed deszczem w wiacie przystankowej. Chmura dość szybko przemieściła się na wschód, na drugą stronę Wisły i mogłem kontynuować podróż do Tarłowa. Już zastanawiałem się jak jechać dalej. Kusiło mnie by pojechać do Annopola. Kusiło mnie by pojechać do Lipska. Dwa przeciwne kierunki. W sam raz na rzut monetą. Zastanawiając się nad wyborem dalszej drogi minąłęm tarłowską synagogę i zaparkowałem przy ogrodzeniu cmentarza w Tarłowie.



Brakowało mi inforamcji o tym kiedy ogrodzenie postawiono ale stan płotu wskazywał na to, że postawiono go co najmniej w zeszłym roku. Miejscami widoczna była już rdza. Na pomniku też nie ma informacji o dacie jego postawienia. Są za to kamienie zostawione tu przez odwiedzających.



I macewy, których wcześniej nie widziałem. Nie wiem skąd je zabrano. Może leżały zakryte na terenie cmentarza? Może powróciły z podwórek okolicznych gospodarstw?



Tak jak przed ogrodzeniem cmentarza tak i teraz przez cmentarz biegnie ścieżka z której korzystają okoliczni mieszkańcy. Idąc nią zauważyłem kilka fragmentów stel nagrobnych. Czy zostały odsłonięte nie dawno, czy też po prostu je poprzednio przeoczyłem? Tego nie wiem. Zajęty najpierw rozglądaniem się po terenie cmentarza, a następnie rozmową z przechodzącym przez cmentarz mężczyzną nie zauważyłem kiedy niebo zakryła ciemna, deszczowa chmura. Rozmowę przerwał gwałtowny szum deszczu padającego na liście drzew nad naszymi głowami. Intensywny deszcz nie potrzebował wiele czasu by przedrzeć się przez barierę z liści. Momentalnie przemokłem. Zdążyłem tylko schować przed zamoknięciem aparat fotograficzny. Siebie nie miałem gdzie schować. Pocieszałem się, że jeszcze nie jest zimno. Bez deszczu było ponad 28 stopni. W deszczu niecałe 10 stopni mniej. Do centrum Tarłowa wracałem drogą gruntową, która kiedyś była główną drogą prowadzącą na tarłowski kirkut. Z tej strony nie ma ogrodzenia. Postawiono je tylko przy drodze asfaltowej. A drogi asfaltowe zmieniły się już w rwące strumienie. Starałem się jechać na tyle wolno by nie zamoczyć mocno butów. Zmokły, tak jak i skarpety ale nie musiałem wylewać z nich wody.
Deszcz przestał padać tak samo gwałtownie jak zaczął. Wyjrzało słońce. A ja widząc, że i ta chmura powędrowała na wschód zdecydowałem się na jazdę do Lipska, czyli drogą krajową łączącą Warszawę w Sandomierzem. Decyzję zmieniłem już po mniej więcej kilometrze jazdy. Mimo tego, że ruch na drodze nie był szczególnie duży uznałem, że jest wystarczająco duży by tą drogą nie jechać. Wciąż pamiętam potrącenie przez samochód po którym do dziś odczuwam bóle w lewym barku. Odbiłem więc w stronę Solca nad Wisłą. Wkrótce zdziwiłem się widząc latające motyle. Po deszczu wydało mi się to dziwne – powinny jeszcze siedzieć gdzieś susząc skrzydła. Ale to byłoby prawdą gdyby one rzeczywiście zmokły. Nie zmokły ponieważ przyleciały z miejsc w których ten deszcz nie padał. Ok. 5 km przed Solcem zaczęła sie sucha jezdnia. Sam Solec też był suchy. Na mokro było dopiero za nim, w okolicach Boisk. Tu moje suche już ubranie ponownie zmokło gdy wjechałem w deszcz. Tym razem jednak był mały i trwał krótko. Kolejny złapał mnie dopiero w Górze Puławskiej, czyli 2 km przed końcem jazdy.
Na drogach spotkać można wiele zaskrońców. W większości są to już rozjechane przez samochody gady. Bywa, że w miejscach o lepionej byle jak nawierzchni zobaczyć można stare ślady po tych gadach i poczuć się trochę jak paleontolog.



Ta jesień dopiero się zaczęła ale już brak mi ochoty do dłuższych wyjazdów, do marznięcia, moknięcia. Lato mnie rozpieściło. Wiosną być może w jeszcze gorszych warunkach będę się rwał do jazdy. To będzie skutek zimowej abstynencji. Póki co nie mam jeszcze takich objawów.
  • DST 130.99km
  • Czas 05:38
  • VAVG 23.25km/h
  • VMAX 47.63km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 czerwca 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Klasyczna zabawa w dwa mosty

Niedziela. W poniedziałek do pracy po długim urlopie. Nie mogłem sobie pozwolić na długi wyjazd. Zwłaszcza, że rano była zapowiadana w prognozach burza. Później też miało padać ale mniej. A przy temperaturach powyżej 20 stopni to właściwie bez znaczenia. Tyle tylko, że gdy będzie padać nie porobi się zdjęć. Chciałem pojechać i wrócić do dwudziestej. Wydawało się to całkiem realne. Zaraz po starcie, jeszcze przed Kazimierzem Dolnym zaczęło padać. I to trochę więcej niż symbolicznie. Okazało się, że jest to jednak problem. Wcześniejsze burze wypłukały wiele dróg gruntowych w Kazimierzu. Na jezdni była gruba warstwa lessów. Miejscami rozjeżdżona przez samochody na wodnistą papkę. Chyba liczyłem na to, że się nie ubłocę podczas tego wyjazdu. A ubłociłem się już na początku. Udało mi się w wyższych partiach terenu opłukać łańcuch z tej brei ale siebie i reszty roweru już nie. Mogłem kupić po drodze wodę i się opłukać (i rower też) ale chmury wciąż straszyły nowymi opadami nawet gdy już padać przestało. A przestało gdy już byłem za Wilkowem. Od tego momentu przestałem tylko jechać ale też trochę więcej się rozglądać. Bo same kałuże to mało ciekawe jakoś. Nawet gdy jest w nich trochę nieba.
Najpierw pojechałem rzucić okiem na przeprawę promową w Kamieniu. Właściwie to Kępa Gostecka. Myślałem, że to w tym miejscu budowany jest nowy most na Wiśle. Błąd. Przeprawa działa sobie jak działała i nie ma tu żadnych prac budowlanych. Są za to łąki :)



Są też kałuże i widziałem też jedną zdziczałą wiśnię. A na niej już sporo dojrzałych owoców. Kwaśne.



W sadach są większe i pewnie słodsze. Może jutro się kupi - naszła mnie straszna ochota na wiśnie, a truskawki już się przejadły.
Sprzęt budowlany mijałem w samym Kamieniu. To tam będzie most i dojazd do niego. A z Kamienia jest rzut beretem do Piotrawina z zabytkowym kościołem.



W Piotrawinie najbardziej lubię zatrzymywać się w punkcie widokowym nad kamieniołomami. Widać stąd którędy będę wracać.





Tak przy okazji było tu trochę kwiatów i owadów. Komarów mało. Te najczęściej czatowały na skraju lasów.



Dalsza trasa prowadziła przez Józefów nad Wisłą i dalej w stronę Annopola ale nie do samego Annopola. Ten ominąłem jadąc przez Kopiec. Z tym Kopcem miałem kiedyś problem. W Annopolu, od strony Kopca jest kopiec. Duży ziemny kopiec porośnięty drzewami i kiedyś ogrodzony. Za duży na mogiłę. Mało naturalny. Przypadkiem zapytałem kiedyś o to znajomego, który kiedyś pracował w puławskim IUNG-u. To podobno naukowcy z tego instytutu ten kopiec wymyślili. Chyba w latach siedemdziesiątych usypano kopiec ze śmieci z gminnego wysypiska, przysypano ziemią i nasadzono drzewa. Miejscowość Kopiec w pobliżu to tylko zbieg okoliczności.
Na moście na Wiśle jest ruch wahadłowy - remont. W niedzielę remontu nie ma ale wahadło chodzi. Pojechałem chodnikiem by nie stać czekając na zielone. Na środku mostu chwilę pogadałem z ludźmi z Krakowa lub okolic. Jeszcze nie widzieli tak szerokiej Wisły. Pytali czy czysta, czy można się kąpać. Może tam gdzie jest węższa to można się kąpać. Wiem, że ludzie się kąpią ale sam odradzam. Ta rzeka nie jest czysta. Przynajmniej tu i dalej w stronę Bałtyku. Po krótkiej pogawędce każdy ruszył w swoją stronę. Dla mnie zaczynał się powrót. Najpierw miałem przejechać pod Skarpą Biedrzychowską. Lubię tędy jeździć. Mały ruch samochodów i "piękne okoliczności przyrody".



Na końcu skarpy jest miejscowość Nowe. Z niej przedostać się miałem do Słupi Nadbrzeżnej. Ale uznałem, że nie dam rady podjechać. Gdy już stanąłem stwierdziłem, że lepiej bym zrobił jednak jadąc ale chyba już było za późno. Powietrze wypełniało bzyczenie krwiopijców. A moje ręce i nogi zaraz pokryły się ich krwią.
Po dojechaniu do Słupi Nadbrzeżnej miałem do wyboru dwie drogi. Obie się łączyły parę kilometrów dalej. Ciekawsza jest prowadząca nad brzeg Wisły. Chyba chciałem rzucić okiem na kościół obawiałem się tylko tego, w jakim stanie jest tamtejsza droga gruntowa. Po deszczu mogło być nieciekawie. Mimo tego pojechałem ostrym pokręconym zjazdem po bruku. A na samym dole zamiast drogi gruntowej miałem drogę asfaltową. Chyba dawno mnie tu nie było. Przy kościele się nie zatrzymałem. Pod nim trwał właśnie festyn. Orkiestra zapowiadała walczyka, a ja bez zatrzymania przejechałem dalej. Pewnie nie było warto zjeżdżać tu i zaraz znowu podjeżdżać. Ale przynajmniej wiem już, że jest tu asfalt. Nie ciągnie się daleko. Do cmentarza na szczycie skarpy. Kończy się zaraz za figurą z 1900 roku.



Przejazd przez Leopoldów też się zmienił. Kiedyś droga tu była wysypana czarnym żużlem. Koszmarnie to wyglądało w suchy dzień po przejeździe samochodu. Czarne chmury pyłu. Na szczęście zwykle kierowcy zwalniali widząc, że ktoś idzie lub jedzie na rowerze. Teraz jest wysypany piach z jakimiś kamieniami. Prawie 3 km. Dziur w kałużami niewiele. Dało się po tym jechać w miarę szybko. Zaraz przed Julianowem zaczynał się asfalt i dochodziła ominięta przeze mnie droga z Tadeuszowa. Za Julianowem pojechałem skrótem przez pola i lasy do Tarłowa. nawierzchnia taka sama jak w Leopoldowie.



Pojawiło się już słońce i świeciło mi do końca trasy.
Ponieważ nie lubię w dzień jeździć drogami głównymi w Tarłowie odbiłem w stronę Wisły. Przejechałem dokładając pewnie parę kilometrów przez kilka różnych Ciszyc i w Woli Pawłowskiej przez rzekę Kamienną wpadającą w pobliżu do Wisły. Już się spieszyłem. Żeby być na dwudziesta w Puławach musiałem w Solcu nad Wisłą być przed osiemnastą. To mi się nie udało. Osiemnastą miałem w Raju.



W Solcu byłem kilka minut później. A most z Kamienia chyba będzie dochodził do Kolonii Raj. Nie sprawdzałem do której z dróg wojewódzkich które tam kończą się na Wiśle. Godzina dziewiętnasta zastała mnie w Lucimi. Zanim tam dojechałem zatrzymałem się na moment na moście nad Zwolenką.



Do Janowca dojechałem zmęczony na tyle, że uznałem wyższość podchodzenia pod górę nad podjeżdżaniem. Do podchodzenia wybrałem drogę którą i tak bym nie próbował podjeżdżać - jest krótsza.



Po drodze mogłem opędzając się od chmar krwiopijców zrobić szybkie zdjęcie zamku.



Teraz znów miałem do wyboru dwie drogi, które parę kilometrów dalej się łączą. Krótszą z wieloma dziurami, samochodami i podjazdami oraz dłuższą na której tego wszystkiego było mniej. Wybrałem dłuższą. Bo jak się człowiek spieszy to nie może pójść na łatwiznę. Pojechałem więc przez Wojszyn i Nasiłów. Przynajmniej było przyjemnie. Pięć po dwudziestej byłem w Górze Puławskiej. Na swoim osiedlu piętnaście minut później. 20 minut opóźnienia to niezły wynik. Zwykle liczę je w godzinach, a nie w minutach. Ale to dotyczy dłuższych tras z rozrysowanymi miejscami do odwiedzenia lub odnalezienia. Takie trasy będą teraz tylko w weekendy. I zniknę z "topu" na bikestats. Już nie będę miał tyle czasu na jeżdżenie. W sumie jednak choć ten urlop zupełnie nie spełnił moich oczekiwań był całkiem przyjemny. Z wyjątkiem wypadku i jego skutków. Ale to było w tygodniu ostatnim i jakoś mimo tego też pojeździłem.
  • DST 168.06km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:19
  • VAVG 22.97km/h
  • VMAX 55.40km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 31 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Ominąć centrum Gliwic

Przed jazdą z Rybnika do Puław chciałem sprawdzić jak można przebić się do Tarnowskich Gór omijając centrum Gliwic. Co prawda w niedzielę (bo na niedzielę planowałem start) mogło być w centrum Gliwic spokojnie to jednak profilaktycznie wolałem poszukać objazdu, a raczej sprawdzić czy ten wybrany na mapach jest przejezdny. Miałem też kupić dętkę. Gdy wybierałem się w drogę odkryłem, że wszystkie dętki zapasowe - kupione w zimie - właśnie mam na obręczach.

Dzień z początku był deszczowy. Najpierw więc pojechałem drogą której zupełnie nie znałem. Chciałem zobaczyć dokąd zaprowadzi mnie żółty szlak. W ten sposób dojechałem do studzienki w Jankowicach.



Miałem stąd kilka dróg gruntowych ale jeszcze trochę padało i nie chciałem tak na samym początku dnia się zgubić. Wróciłem więc do Jankowic. Deszcz już prawie się skończył. Jedno zdjęcie jankowickiego kościoła i jazda do centrum Rybnika.



Nie bez błądzenia przejechałem nad Jezioro Rybnickie. Zaintrygowały mnie znaki szlaku rowerowego wskazujące teren z zakazem wjazdu. W zasadzie nie powinienem się dziwić. To w Rybniku widziałem po raz pierwszy znaki zakazu wjazdu do lasów z adnotacją, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerów oraz chodniki ze znakiem drogi dla pieszych z adnotacją, że nie dotyczą rowerów. Teraz przez furtkę wjechałem na zaporę.



Do tego miejsca dojechałem szlakiem rowerowym wytyczonym przy brzegu jeziora. Musiałem tak pojechać. Mapa googli choć zaznaczyłem jej wytyczanie trasy dla roweru i te szlaki ma naniesione jednak je omijała. Chyba tylko ze względu na błoto i kałuże. A może jeszcze dlatego, że w paru miejscach szlak było rozkopywany? Zasypując nie odtwarza się nawierzchni tylko wrzuca się i udeptuje to co koparka wykopała. W ten sposób w tych miejscach po wykopach droga przypomina bagno. Jak mi się zdaje drogi te były i są jakoś w większej części utwardzone.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. I zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie... Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)



Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko - wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór - chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa - migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.



Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów.



Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego - pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.



Wracając do Rybnika częściowo znów zahaczyłem o ścieżki rowerowe ale jakoś te kałuże mnie do nich nie przekonują, że tak jest przyjemniej.



A w samym Rybniku znów pobłądziłem. Dzięki temu trafiłem pod sklep rowerowy. Mieli dętki 28" z zaworem Presta. Nie wiem tylko czy nadają się do opon 622x32C. Na opakowaniu podano większe szerokości ale to i tak ma być na ratunek w przypadku awarii, a wtedy nawet nie będę mógł nabić dętki do ciśnień jakie są najlepsze do jazdy. Może więc nie będzie to przeszkadzać. Najważniejsze, że miałem dętkę i wiedziałem mniej więcej jak wyjechać w stronę Tarnowskich Gór z ominięciem najruchliwszych dróg.

  • DST 102.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 06:08
  • VAVG 16.73km/h
  • VMAX 40.85km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 9 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

W słońcu i sentymentalnie

Umówiłem się z leśnikami w Michowie w celu określenia lokalizacji pomnika przypominającego o cmentarzu żydowskim. Na ósmą rano. Wypadało się nie spóźnić. Słońce jasno świeciło. Ruszyłem przed szóstą. Trochę mnie zaskoczył ruch na drogach. W weekendy w tych godzinach jest znacznie spokojniej. Ale to tylko na trasie do Końskowoli. Z Końskowoli do Sielc już znacznie spokojniej do tego jeden samochód znajomy. Kierowca mnie nie poznał :) Do pracy nie chodzę w ciuszkach rowerowych. Przez las przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Wyraźnie jechało się lekko. Sama radość. Ciepło. Powietrze pachnie. Ta wiosna na którą czekaliśmy tak długo wybuchła. Powiedziałbym, że wszystko kwitnie gdyby nie to, że maków i chabrów jeszcze nie ma. Ale jeszcze kwitnie tarnina i już rozkwitają bzy. To wszystko dodawało energii. I tylko jechać i jechać. Ale nie długo. Zaraz był Michów. Tu chwilkę poczekałem aż leśnicy dojadą z Lubartowa i trochę pochodziliśmy po lesie. Nie chodziło o wyznaczenie granic cmentarza. Ale obeszliśmy chyba cały teren, który wg map zajmował cmentarz. Chodziło tylko o wyznaczenie miejsca wyeksponowanego i jak najbliżej cmentarza. Kirkut zanurza się bowiem między drzewa. Nawet na mapach przedwojennych jednym tylko rogiem zbliżał się do skraju lasu. I mniej więcej w tym rogu wyznaczyliśmy miejsce dla pomnika. Ponarzekaliśmy troszkę na wójta który nic nie wie. Na ludzi którzy trzydzieści lat temu skradli z cmentarza ostatnie nagrobki. I się rozstaliśmy. Oni pojechali dalej załatwiać formalności związane z pomnikiem, ja pojechałem w stronę Wieprza – nie miałem planu. Miałem dzień wolny od pracy i chciałem go trochę rozjeździć.

Z mostu w Jeziorzanach widać, że już Wieprz opada.



Ostatnio parokrotnie jeździłem szosą Przytoczno – Sobieszyn. Odchodzi od niej droga do Podlodowa. Nigdy tam nie byłem. Miałem w szkole kolegę z Podlodówki ale to było tyle lat temu… W Podlodowie wydawało mi się, że przy bocznej drodze, w oddali widać bramę dworską lub folwarczną. Nawet nie wiem czy był tam dwór. Może nawet jest bo ktoś właśnie stawia nowe ogrodzenie zostawiając stare, murowane elementy ogrodzenia. Nawet jeśli coś tam jest i tak już niedostępne. Pojechałem dalej. W stronę Lenda Ruskiego przed którym miałem wjechać w drogę do Sobieszyna. Po minięciu stawów w Wólce Sobieszyńskiej wjechałem w las. Jest tu gruntowa droga prowadząca do szkoły. To była część sentymentalna wyjazdu ;) Byłem tu na bardzo przyjemnym, pięcioletnim zesłaniu. I lubię wracać. Droga już jakoś mniej używana. Ale może to po zimie tak się zrobiło. Na przeciwnym końcu lasu zaczynała się aleja czereśniowa. Dziś chyba jedno drzewo z tych licznych czereśni zostało.



Po lekcjach wielu mieszkańców internatu w okresie dojrzewania czereśni tu wisiała na drzewach lub stała pod nimi. Żółte. Czerwone. A czasy były takie, że szczęśliwcy z papierem toaletowym chodzili z nim po mieście dumni jak pawie. Czereśnie miały związek z papierem toaletowym. Może pośredni ale trzeba było pamiętać o tym deficytowym papierze. Ta przyjemność obżerania się czereśniami nie była całkiem bezkarna.

Szkoła. Zabytkowa. Z fundacji Kajetana hr. Kickiego.



Teraz wyremontowana. Na strychu, gdy dach jeszcze był dziurawy, stał szkielet konia. W świetle przenikającym przez szpary w dachu i pełnym kurzu wyglądał niesamowicie. Już go nie ma. Znajomi sprawdzali. Szkoda. Nikt tego nawet nie sfotografował.

Boisko. Internat i sala gimnastyczna. Boisko zmieniło się nie do poznania. I rośnie na nim trawa. Pewnie nie ma kto teraz jej wydeptywać biegając za piłką.



I brama do lasu. Tutaj chodziło się zapalić, pogadać. Poza wzrokiem wychowawców. Już nikt tu nie chodzi. Nawet ścieżki zarosły.



Jest tam jedna, słabo widoczna ścieżka na dawny "poligon". Sam "poligon" zarósł. Tylko na betonowych pasach jezdni nie rosną jeszcze krzewy i drzewa. Ale pokrzywy już tak. To już nie jest szkoła rolnicza. "Poligon" nie jest potrzebny. Ale nawet droga do Grabowców Dolnych jest dziwnie przejezdna. Kiedyś to był sam piach. A teraz po środku nawet się zielenią roślinki. Jak to wszystko się pozmieniało przez te ćwierć wieku. W Grabowcu jednak nadal stoi jeszcze drewniany młyn wodny. Ma chyba nawet nowy dach.

W Grabowcu zaczął się znów asfalt. A ja już miałem plan – pojadę z Nowodworu do Ryk i Dęblina. Do Puław wrócę z drugiej strony Wisły.

Przy drodze do Ryk – sady. Kwitną. Pachną. Cieszą.



Troszkę zaczął dokuczać wiatr. Wczoraj zrobiłem przejazd po sklepach pytając o lemondki. Nie ma. Można zamówić ale może nie warto? Kiedyś jeździłem z rogami umieszczonymi na środku kierownicy i efekt był podobny – tułów niżej i opór powietrza mniejszy. Tak sobie zrobiłem znowu i teraz miałem okazję sprawdzić czy tak jest wygodnie. Wygodnie. I wystarczająco jak na moje potrzeby. Nie potrzebuję lemondki.

Jazda po drugiej stronie Wisły też była pod wiatr. I też wśród kwiatów.



I gdyby na postojach nie dokuczały owady. To bym się wcale z powrotem nie spieszył.

  • DST 124.23km
  • Teren 6.00km
  • Czas 05:51
  • VAVG 21.24km/h
  • VMAX 47.15km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Spóźnienie, frustracja i deszcz

W planach miałem przelot wzdłuż Bugu od Terespola na południe. To tak z grubsza, bo trasa jest nieco zakręcona i jak zwykle trochę cmentarzy do odwiedzenia. Łańcuch i kaseta na skraju używalności. Te 300 km miało je dorżnąć tak bym ich nie żałował. Ale by trasa miała taką długość miałem się wspomóc koleją żelazną. Pociąg z Dęblina o 6:33. Do stacji w Dęblinie mam tylko 25 km. I pewnie bym zdążył gdyby nie kawa, pociągi, wiatr, deszcz, osiemnastowieczny kościół z Łosic... i jeszcze pewnie coś bym wymyślił żeby się usprawiedliwić. Fakt, że z tą kawą przed wyjściem to przegiąłem. Nie było na to czasu. Darłem ze średnią 23 km/h. Gdyby nie wiało byłoby jeszcze szybciej, a gdyby wiało w plecy... ech. Do tego mżawki. I już w samym Dęblinie postój przy przejeździe kolejowym. W pobliżu stacji chciałem rzucić okiem na stary kościół drewniany przeniesiony do Dęblina chyba w okresie międzywojennym z Łosic (zasłonięty przez nowo budowany z cegły). I już nawet nie zobaczyłem w Dęblinie światełek odjeżdżającego pociągu. Następny - za 3 godziny - nie interesował mnie. A jeszcze przed Borową po zielonym polu przy drodze chodził mokry bociek. Tak żałowałem, że nie mogę się zatrzymać by złapać to aparatem. I zapomniałem zapalniczki, a zapałki mi zamokły. Frustracja totalna. Ale wracać od razu do Puław nie było sensu. Przypomniałem sobie, że jest w Dęblinie droga, którą jeszcze nigdy nie jechałem. Do Stawów. Stawy widywałem tylko z okien pociągu. Puściłem się więc do Stawów. Po drodze mijałem fort Mierzwiączka.



W Puławach i pod fortem sportowcy obserwowali spławiki. Padał co jakiś czas drobny deszcz. A oni obserwowali. Nie rozumiem tego sportu. Szachy mają w sobie więcej życia niż to obserwowanie spławików. Ale ludzie to lubią. Relaksują się przy tym. Pewnie tak jak ja układając linie z kolorowych kulek lub czytając książkę. A może nie. Układając kulki nawet o nich nie myślę. Przy książce myślę o tym co przeczytałem. A jadąc moknę. Co chwila przestaje padać i zaczyna na nowo. Temperatura w okolicach 11 stopni. Zdjąłem rękawiczki i odkryłem, że bez nich też bardzo wygodnie dłonie leżą na chwytach Ergona. Jakoś wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Może dlatego, że wcześniej nie miałem jadąc mokrych rąk. Nie miałem map tej okolicy. Nie wiedziałem dokąd mnie droga przez Stawy doprowadzi. Domyślałem się tylko, że powinienem dojechać do Ryk. I nawet jak już w nich byłem nie wiedziałem czy to Ryki. Nie zauważyłem żadnej tablicy z nazwą miejscowości. Ale bloki, Tesco i majacząca we mgle wieża kościoła, a na koniec rycki dworek (ten ostatni najbardziej) upewniły mnie, że nie zbłądziłem. Przeciąłem szosę warszawską i pojechałem do Lenda Wielkiego. Droga rozjeżdżana nie raz. Chyba ją lubię. Zawsze ją wybieram gdy jest fatalna pogoda. Ale tą zależność dostrzegłem dopiero teraz. Parokrotnie zmokłem. Deszcz wypłukiwał ze mnie złość, a z łańcucha resztki smaru. Bociany nad głową. Bociany przy drodze. Bociany...



A przy stawach w Sobieszynie (geoportal nazywa tą osadę Stara Wólka, a na tablicach chyba jest inaczej). Zobaczyłem jaskółki. Zawsze pojawiają się znienacka. Może są już od paru dni. Ja zauważyłem je dopiero dzisiaj. I tak nie dadzą rady oczyścić powietrza na tyle dokładnie by jeździć bez okularów. Ale fajnie, że są. Bo już wiele drzew traciło kwiaty przez deszcze. Białe płatki pokrywają ziemię prawie jak śnieg. Ta wiosna wybuchła i szybko chce się skończyć. Powietrze aż drży od śpiewu ptaków. To miłe. Chyba tylko łabędzie cicho siedzą (w końcu miały być nieme więc są). I bociany. U nich już chyba po godach. Klekotania nie słyszałem.

Dalsza trasa to przeskok przez Wieprz do Baranowa (Wieprz nadal szeroko rozlany). A później jazda do Kotlin i przez lasy w stronę Sielc, Końskowoli i Puław. W piwnicy szybka wymiana łańcucha i kasety. Przy robocie usłyszałem jak ktoś inny w piwnicy zasuwa z małą pompką. Przerwałem robotę i zaniosłem swoją warsztatową - co się będzie człowiek męczył jak może się tylko parę razy napiąć i będzie miał to z głowy.

Na dworze wciąż mokro. Jeśli jednak podeschnie, a mi uda się choć trochę przespać to może dam sobie spokój z rozkładami jazdy pociągów i pociągnę nocą pod Terespol na własnych kołach. Pociąg dojeżdża tam po dziewiątej, a zdjęcia można robić od szóstej. Chyba warto.

  • DST 101.83km
  • Teren 1.00km
  • Czas 05:16
  • VAVG 19.33km/h
  • VMAX 42.52km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 1 maja 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Giżyce Niemieckie

To był szybki popołudniowy wypad. Są miejsca do których mam blisko ale są zupełnie nie po drodze. Tak jest z Giżycami. Wiem gdzie jest tam grodzisko. I jeszcze nigdy nie trafiłem na moment gdy można było do niego dojść suchą nogą. Dziś chciałem sprawdzić czy może tym razem się uda. Wyjechałem po południu. Nie było daleko więc postanowiłem jechać trochę szybciej nie oszczędzając sił jak zwykle to robię. Z Końskowoli przez Sielce do drogi Warszawa – Lublin. Po jej przekroczeniu droga utwardzona tłuczniem do asfaltu w lesie (nie ma chyba kilometra). Ostatnio w lesie pojawiły się znaki szlaku rowerowego. Ale cykliści chyba już wcześniej te drogi pożarowe poznali. Dziś mijałem tam grupę szosowców.

W stronę Michowa pojechałem przez Bronisławkę, Wielkolas i prosto po świeżym dość asfalcie do Trzcińca. Ostatnie sto parę metrów to droga bez asfaltu. Dziwnie… A w Michowie zajechałem do lasu by zobaczyć czy może coś się zmieniło w lesie. Bo ma się zmienić. Po raz pierwszy spotkałem tam kogoś mieszkającego w Michowie i zapytałem o cmentarz żydowski. Podobno wiele osób pyta ponieważ napisano o nim w internecie. Nie wiem czy nie chodzi o moją stronę. Ale tym razem już nie mapy mnie prowadziły tylko żywy człowiek, który pamiętał gdzie stały macewy. Miejsce odnalazł po długiej bruździe w ziemi. Jest to prawdopodobnie ślad po parkanie rozebranym przez mieszkańców Michowa. To nie jest to miejsce o którym myślałem. Jest głębiej w lesie i bardziej na zachód. Teren cmentarza był podobno kiedyś niezadrzewiony. I nie był tak pofałdowany – ludzie stąd po wojnie brali piach do budowy domów. Podbieranie piachu miało się skończyć za sprawą leśników. Nie tylko zabronili ale też wykopali rów przy wjeździe do lasu. Już jest zamiast niej nowa droga ale już tędy nie jeździ się do serwitutów ani nie gna się nią krów na drugą stronę lasu, który jest teraz większy. Faktem jest, że leśna droga zaznaczona na mapach WIG już zarasta. Tak samo droga gruntowa z Michowa do lasu zmieniła swój bieg po scaleniu gruntów w latach siedemdziesiątych. Tylko ostatni odcinek, pod lasem biegnie tak jak przed wojną. Z ust mojego przewodnika dowiedziałem się, że podobno podczas wojny niemal codziennie kogoś na cmentarzu grzebano. Wiedział to od swojej matki. Jak mówił Żydów zabijano "przy figurze", nie gnano ich do lasu. Ale chowano na cmentarzu. Wracając do bruzdy w ziemi. Domyślam się tylko, że to ślad po parkanie. Przewodnik mówił, że macewy stały tylko po jednej stronie bruzdy – wskazał północ. Wspomniał też o tym, że brano stad gruz pod budowę domów. Sam myślał, że chodziło o macewy ale prawdopodobnie to rozbierano parkan – stele przecież leżały na chodnikach w Michowie, w lesie zostało ich tylko kilka. Te informacje to dla mnie skarb. Bardzo jestem zadowolony z tego, że je poznałem.

Dalsza trasa to przejazd do Giżyc. Trochę ją sobie skróciłem. Nie wjechałem do samego Rudna tylko przebiłem się przez pola do Zofianówki – po deszczu dało się po tym piachu przejechać. W Giżycach zapędziłem się w pola. I… Wieprz wciąż zalewa łąki. Przejścia nie ma.



Bywałem już bliżej. Ale zawsze na drodze ta woda.

Teraz chciałem rozejrzeć się za cmentarzem ewangelickim w pobliżu Giżyc. Przed II wojną światową Kolonia Giżyce to było kilka domów stojących w pewnym oddaleniu od siebie przy polnej drodze. Kolonia istnieje nadal ale przy prostej drodze znajdują się dziś tylko dwa gospodarstwa. Droga przy której stoją przecinała drogę do Giżyc i wchodziła do lasu. Przechodziła obok poszukiwanego cmentarza. W zasadzie tylko domyślałem się jego istnienia. Nie został bowiem zaznaczony na mapach WIG. Za to w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wspomniano o istnieniu kantoratu w Giżycach. Jak był kantorat to pewnie był i cmentarz. Sprawę nieco rozjaśniła mapa niemiecka sprzed 1919 roku. Na niej dzisiejsza Kolonia Giżyce nazywa się Giżyce Niemieckie i jest zaznaczony cmentarz. Tyle wiedzy biurkowej. Na miejscu zobaczyłem, że droga z Kolonii Giżyce nie przecina drogi asfaltowej do Giżyc. Teraz wjazd do lasu jest ok. 30 m dalej na wschód. Po wjechaniu, po 20 m drogi gruntowej stoi stalowy krzyż. Z drogi asfaltowej nie rzuca się wcale w oczy. Ale ktoś najwyraźniej upamiętnił dawny cmentarz ewangelicki. Lokalizacja pasuje tylko teraz droga gruntowa biegnie z drugiej strony cmentarza.



Czekał mnie teraz szybki powrót. Chciałem sobie drogę skrócić jadąc do Węgielców drogą gruntową z Krup. Po drodze mijałem zalane i ukwiecone łąki.



Dawno tędy nie jechałem, a na zakręcie były dwie drogi gruntowe. Zapytałem. I dowiedziałem się, że szybciej dojadę wybierając drogę zaczynającą się kilometr dalej – jest utwardzona. Faktycznie jadąc prost z Krup miałbym długie odcinki piachu przez który nigdy nie udawało mi się przejechać. Po drodze była wieś w której wjeżdżałem na drogę utwardzoną ciągnącą się do Węgielców w których zaczyna się asfalt. Pojechałem jak mówili. I mówili prawdę, a ja nigdy nie sprawdziłem dokąd biegnie dalej droga żwirowa zakręcająca w Ostrówku tylko pchałem się prosto przez piachy. W linii prostej miałem bliżej ale jechać się nie dawało.

W Jeziorzanach doskonale widać jak bardzo Wieprz wylał. Łąki pod wodą – zdjęcie zrobione z mostu.



A dalej pojechałem przez Blizocin, Sobieszyn, Sarny, Bobrowniki. Chciałem zdążyć przed zmrokiem. Jutro do pracy. Może dlatego zdecydowałem się pojechać drogą rowerową przez las do centrum miasta zamiast drogą główną. Chciałem zobaczyć czy może już nie ma pozimowego piachu. Czy na łąkach nad Kurówką są kałuże. Piach jest. Kałuż nie ma. A na ścieżce zdenerwowali mnie motocykliści. Już parę razy widziałem jakiegoś długowłosego blondyna (nastolatka) jeżdżącego tą ścieżką na skuterze. Nawet jak spotykał znajomych to podczas rozmowy nie zdejmował kasku i nie gasił silnika. Teraz jeszcze jechał z kolegą na drugim motorze. Ja wiem że dla dzieciaka tak jest bezpieczniej ale to nie jest droga dla motocykli (samochody też się tu trafiają ale rzadziej). Jechali w stronę przeciwną niż ja. Nie ustąpiłem. Jakoś przecisnął się skrajem (drugi jechał drugim pasem zrobionym chyba dla pieszych). Za następnym razem chyba walnę go w ten pusty kask żeby fiknął. Albo zatrzymam i zadzwonię po policję. W lesie na ścieżce rowerowej nie powinno go być. Nie powinny ryczeć silniki i nie powinny śmierdzieć spaliny. Tak mi się przynajmniej zdaje.

  • DST 112.82km
  • Teren 4.00km
  • Czas 05:28
  • VAVG 20.64km/h
  • VMAX 49.61km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 kwietnia 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Troszkę się zapędziłem

Dłuższą trasę zaplanowałem na jutro. A dzisiaj nie mogłem usiedzieć spokojnie w domu. Wymyśliłem więc spokojny, lajtowy przejazd w okolice Nałęczowa. Informowano mnie o cmentarzu wojennym w Bronicach na którym ma stać pomnik z informacjami o Legionistach. Legiony w 1915 walczyły bliżej Lublina, nie tutaj. Więc pojechałem. Spokojnie. Trochę drogami gruntowymi (żałowałem). Pomnik odnalazłem - jak mi się zdaje i wychodzi na to, że informacja była taka jak wiadomości z radia Erewań. Nie cmentarz tylko pomnik ku czci. Nie Legiony w 1915 tylko "pod dowództwem Piłsudskiego" w latach 1914-1920. Nie dla upamiętnienia cmentarza tylko w rocznicę powstania organizacji Strzelec w pobliskich Drzewcach. Do tego nazwiska trzech mieszkańców Bronic poległych w latach 1914-1920.



Jak już to pooglądałem powinienem wracać do Puław.
Zimno.
Mgliście.
Nieprzyjemny wiatr.

Ale...

Jestem koło Drzewiec. Mam blisko do Wąwolnicy. Z Wąwolnicy jest blisko do Niezabitowa. Z Niezabitowa jest blisko do Karczmisk. Z Karczmisk jest blisko do Opola Lubelskiego. W sumie więc mam blisko do Opola Lubelskiego? Właściwie dalej niż do Puław ale o tym nie pomyślałem tylko pojechałem dalej. W Kęble za Wąwolnicą zatrzymałem się przy konikach.



Myślałem wtedy nawet by pojechać przez Poniatową ale nie podobał mi się ruch na drodze do Poniatowej. Dlatego pewnie zdecydowałem się pojechać przez Karczmiska drogą na której jest jeszcze więcej samochodów. Logika zawodziła. Jeśli coś miało być lajtowe to chyba tylko ona taka była podczas jazdy.

W Opolu Lubelskim chciałem rzucić okiem na cmentarz od niedawna wojenny. Długo było tu tylko kilka nagrobków z bukwami. A teraz i ogrodzenie i pomnik.



Czas na powrót. Ale przecież nie po tej zapchanej samochodami drodze. Pojechałem więc do Kamienia. Może ostatni raz? W Kamieniu ma powstać most do Solca nad Wisłą. I ta droga będzie ruchliwa i zapchana samochodami. Zero przyjemności z jazdy. Ale teraz jeszcze nie. Teraz jeszcze można było w miarę spokojnie nią przejechać. Zatrzymałem się przy pozostałościach pałacu. Resztki piwnic i jedna wieża. Tyle pozostało ze znacjonalizowanego pałacu pod zarządem PGR-u.



Pojechałem dalej do Kępy Gosteckiej. Obok sanktuarium. Zdawało się, że zniknie po śmierci fundatora. Ale nie. Pojawiły się teraz nowe drogowskazy. Tylko figury świętych już nie są kolorowe. I jest to teraz Sanktuarium Matki Boskiej Opiekunki Prześladowanych. Ja i tak teraz myślałem o tym by ominąć Zagłobę i dojechać do Wilkowa. Tam chciałem nabyć jakiś napój. To co wziąłem dawno wypociłem (taki lajt mi wyszedł). A i wiatr troszkę mnie spowalniał. Na celowniku był podjazd pod Skarpę Dobrską. Lubię z niej zjeżdżać (dobra nawierzchnia). Hamuję tylko gdy mam zamiast kasku czy bandany czapkę z daszkiem. Zrywa ją z głowy. A teraz miałem podjechać. To dobra okazja by sprawdzić jej długość. Chociaż jest tu lepsza nawierzchnia niż przy podjeździe w Bochotnicy to jednak zawsze jest tu ciężej. Chyba jest większe nachylenie. Bo długość podobna. A od szczytu lekki zjazd do Kazimierza Dolnego. Tylko wiatr nie pozwalał pojechać całkiem na luzie. I dziury. Tych w powiecie puławskim wyraźnie przybyło.

W Kazimierzu już zaczął się sezon turystyczny. Dużo samochodów z obcymi rejestracjami. Piesi wchodzą niespodziewania na szosę. Samochody wymuszają pierwszeństwo. Koszmar, którego zawsze staram się unikać. Jakoś powoli dało się przejechać. Pozostało jeszcze sprawdzić informację o dociągnięciu ścieżki rowerowej z Puław do oczyszczalni ścieków w Bochotnicy. Informacja jest prawie prawdziwa. Prawie. Ponieważ od oczyszczalni rozpoczęto budowę ścieżki w stronę Puław. Ale jest jej tylko kilkaset metrów. Jeszcze nawet nie widać w którym miejscu będzie kładka nad Bystrą. Od drugiej strony też jeszcze nie dokończono. Można więc dojechać z Puław tylko do drogi do przeprawy promowej. A przez Bochotnicę trzeba na razie przejeżdżać po asfalcie.

Teraz nie wiem czy jutrzejsze plany nie będą musiały się przesunąć na pojutrze. Niby mały problem - wziąłem urlop. Ale nie chciałbym go tak tracić.

  • DST 121.74km
  • Teren 1.00km
  • Czas 06:24
  • VAVG 19.02km/h
  • VMAX 51.93km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 kwietnia 2013 Kategoria ponad 5 godzin

Tam i z powrotem

To nie jest opowieść Hobbita. A może szkoda. Hobbici na pewno inaczej patrzą na świat. Ptaki śpiewały od świtu. Nie musiałem pędzić do pracy tylko na szkolenie 3 godziny później. Chciało się. Chciało się skakać, biegać i … jechać. Po kursie więc przyszedł czas na szybkie przełknięcie jakiegoś "co bądź", przebranie i w drogę :) .

Było ciepło. I chciałem pierwszy raz w tym roku poczuć wiatr we włosach. Wygrzebałem krótkie spodenki. Tak jest lepiej. Na celowniku były Maciejowice. Od paru tygodni czekałem by wreszcie poszukać miejsca egzekucji maciejowickich Żydów. Myślałem, że w Maciejowicach jest tylko cmentarz. I to nieoznakowany, zdewastowany. A tu na stronie Kazimierza Paciorka znalazłem informację o tym miejscu. Wiatr choć dość silny to dmuchał w stronę Maciejowic. Tylko się rozpędzić i jechać. Tak zrobiłem. I jak zwykle gdy jedzie się z wiatrem nie czuje się tego chłodu początku wiosny. Musiałem zdjąć bluzę. W krótkim rękawku gdy inni w kurtkach ale tak mi było ciepło. I do tego więcej włosów = więcej wiatru we włosach = większa przyjemność. Do Dęblina dojechałem znacznie szybciej niż się tego spodziewałem. Skoczyłem na cmentarz zapalić znicz na grobie rodzinnym i dalej w stronę Stężycy, Paprotni… A właśnie. Ktoś napisał, że usunął trochę krzaków z cmentarza wojennego w Paprotni. Byłem tam chyba 3 lata temu. Odbiłem więc trochę w bok by zobaczyć jak to teraz wygląda. I… wygląda jeszcze gorzej. Nie przypominam sobie by poprzednio były tam wykopane dwie dziury. Najwyraźniej ktoś już szukał tu skarbów. A drewniany krzyż spróchniał jeszcze bardziej. Ktoś też go odciągnął nieco na bok z samego szczytu kopca.



Wcale mi się to nie podoba. Tylko co ja mogę? Ponarzekać? Chyba tylko tyle.

Do Maciejowic dojechałem w dwie i pół godziny (tak na oko). Jak na mnie to szybko (podziękowania dla wiatru). Skierowałem rower w drogę do Łaskarzewa i szukałem drogowskazu do Zakrętów. Za drogowskazem miałem zjechać w pierwszą drogę z prawej strony. Proste. Dalej miało być 200 m drogą gruntową ale licznik pokazał mi tylko 140 m i już byłem na miejscu.



Nie wiem czy ciała tu nadal spoczywają. Nic nie napisano o ekshumacji. Opis egzekucji jest niemal identyczny z innymi o jakich czytałem. Choćby w "Spowiedzi" Calka Perechodnika, który opisał egzekucje m.in. w Otwocku.

Dochodziła godzina 18. Jutro na rano do pracy. Jestem ok. 50 km od Puław. I na pewno nie usnę od razu. Wiatr nieco osłabł dając mi nadzieję na w miarę szybką jazdę. Ale najpierw zrobiłem zdjęcie dawnemu ratuszowi w Maciejowicach. W ubiegłym roku prowadzono prace remontowe na rynku. O ile zmiany w postaci parkingu pokrytego kostką zamiast kocich łbów tak się w oczy nie rzucają to brak drewnianych okiennic i powiększone okna w części parterowej widać. Bardzo widać. Nie wiem czy mi się to podoba.



Jeszcze skoczyłem zobaczyć cmentarz żydowski. Ktoś mi napisał, że źle go zlokalizowałem i że kiedyś była tam tabliczka informacyjna. Gdy szukałem cmentarza żadnej tabliczki nie było. Wskazanie na lekkie wzniesienie terenu obok miejsca przeze mnie wskazanego pasowałoby nawet bardzo. Ale sam nie wiem. Szkoda, że nie ma żadnych śladów. W Maciejowicach pamięta się Kościuszkę, który był tu dość krótko. Nie pamięta się ludzi, którzy byli tu przez kilka pokoleń.



Wracając zajechałem na moment pod cmentarz wojenny w Kobylnicy. W rowie obok cmentarz chyba przybyło śmieci. Cmentarz raczej się nie zmienił (nie wspiąłem się tym razem na górę).



Nieco dalej jest miejscowość Wróble. Kiedyś podesłano mi informację, że jest tam cmentarz z I wojny światowej. Od tamtego czasu wyjaśniło się, że jest to mogiła żołnierza polskiego poległego w wojnie polsko-bolszewickiej. A ja i tak nadal nie wiedziałem w którym to miejscu. Kazimierz Paciorek podpowiedział, że na wzniesieniu obok szosy nadwiślańskiej. Powinienem więc jechać w pobliżu. Tylko jadąc w przeciwną stronę nic nie dostrzegłem. Teraz na wzniesieniu dostrzegłem białą tabliczkę wśród drzew. Wdrapałem się by zobaczyć co to jest.



Tak jakby ktoś to dla mnie przygotował :) Ale mogiła bez żadnych tablic pamiątkowych czy informacji. Tylko stalowy krzyż.



To już były chyba wszystkie cmentarze, które tego dnia miałem zamiar odwiedzić. Pozostało gnać do Puław. Słońce było coraz niżej. W Tyrzynie ostatni rzut oka na mazowiecką ziemię.



Jeszcze przed Stężycą założyłem ponownie bluzę. Robiło się chłodno.

Kościół w Stężycy (jeden z dwóch). Jeszcze modrzewie nie zasłaniają.



W Stężycy która ma ponad 700 lat są drogi, które już mają śladowe ilości asfaltu. Na wierzchu coraz więcej kocich łbów. To ma jakiś urok ale dziwnie wygląda gdy jednocześnie trwają prace budowlane nad Wisłą. Przyglądając się temu co tam robią dostrzegłem figurę św. Jana Nepomucena. Stara drewniana figura. Dlaczego nigdy wcześniej nie rzuciła mi się w oczy?



Zaraz byłem w Dęblinie i już powłączałem światła. Robiło się ciemno. Wiatr nie dokuczał. Na moment zatrzymałem się przy drodze do Borowiny. Na przeciwko gniazda bocianów. Jeden akurat zanurkował i odleciał w stronę Wisły. Nawet nie zauważyłem, że był to tylko jakiś pokaz. Najwyraźniej trwają gody. Moment później już zbereźnik był w gnieździe. Wiosna, wiosna. Klekotanie, trzepotanie i robienie jaj.
  • DST 111.58km
  • Czas 05:13
  • VAVG 21.39km/h
  • VMAX 34.21km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl