Informacje

  • Wszystkie kilometry: 104248.35 km
  • Km w terenie: 357.00 km (0.34%)
  • Czas na rowerze: 264d 02h 58m
  • Prędkość średnia: 16.43 km/h
  • Suma w górę: 183254 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy trobal.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

ponad 10 godzin

Dystans całkowity:9628.83 km (w terenie 138.50 km; 1.44%)
Czas w ruchu:473:53
Średnia prędkość:20.32 km/h
Maksymalna prędkość:52.67 km/h
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:283.20 km i 13h 56m
Więcej statystyk
Sobota, 6 lipca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Pętelka

Lepiej się czułem. Niemal wcale nie odczuwałem bólu w prawej części ciała. Jeszcze w czwartek coś tam czułem ale już można było poskakać po wertepach. A uzbierało mi się kilka zaległych spraw. Np. odwiedzenie cmentarza żydowskiego we Włoszczowie (nie wiem dlaczego tak to na miejscu widziałem odmienione – jak pytałem o drogę do "Włoszczowej" nikt nie protestował). Miałem objechać Radom robiąc pętlę. Jako miejsce w którym mam skończyć zwiedzanie określiłem Przedbórz. Na trasie był Szydłów w którym przez zaniedbanie nie byłem w ubiegłym roku ani razu. Z grubsza cały wyjazd miał mi zająć ze zwiedzaniem czas do niedzielnego południa. Start przewidywałem o 3 rano i na tą właśnie godzinę ustawiłem budzik ;) – w ten sposób już na starcie miałem opóźnienie.

Wyjechałem po piątej rano. Jeszcze było chłodno (18 stopni). Jeszcze było mało samochodów na drogach. Jeszcze była cisza i był śpiew ptaków.



Jeśli nie pchał mnie wiatr to przynajmniej nie przeszkadzał. Tak było w Solcu…



w Tarłowie…



i w Ożarowie, gdzie zaszedłem na cmentarz żydowski by zobaczyć, że ktoś przewrócił jedną z macew. A macewy są tu piękne.



Do Opatowa pojechałem drogą najkrótszą mimo tego, że były znaki informujące o objeździe. Jeśli nie remontują mostu przecież da się jakoś to obejść. Właściwie nie wiem co remontują. Widziałem drogowców z lizakami, którzy dopiero się "rozstawiali" na jezdni. W Opatowie sfotografowałem tylko to co jest przy głównej drodze: Bramę Warszawską.



Do Staszowa droga jest rozbujana. Już było dużo samochodów na drodze. A ja podjeżdżałem, zjeżdżałem i tak w kółko. Zatrzymałem się na chwilę w Bogorii. W ubiegłym roku widziałem jak rzeźbiono lokomotywę. Teraz mogłem zobaczyć gotową rzeźbę.



W Staszowie interesował mnie cmentarz żydowski. Odnalazłem go bez trudu ale poszukiwania dziury w całym płocie spełzły na niczym. Na bramie umieszczona jest tabliczka z informacją z kim należy uzgadniać wejście na teren cmentarza. Ale ja nie lubię uzgadniać. Atakuję znienacka.



Na łąkach może już nie ma tych najpiękniejszych kwiatów ale są za to motyle (może akurat na zdjęciu to wcale nie motyl) …



…i inne barwne robale.



Droga do Chmielnika mnie zaskoczyła. Dawno tędy nie jeździłem. Dawno tu nie byłem. Kurozwęki są teraz omijane przez największy ruch samochodów. Mogiła powstańców została wyeksponowana – wcześniej była otoczona krzakami i dostrzegalna tylko z drogi głównej przez barierkę nad skarpą.



Nieco dalej stoi figura Jana Nepomucena zmasakrowana podczas malowania. Te czarne kropki zamiast oczu są wręcz upiorne.



W Kurozwękach też interesował mnie cmentarz żydowski. Porównując mapy przedwojenne z dzisiejszymi można mniej więcej określić jego lokalizację i dojechać w to miejsce. Istnieje wciąż polna droga na przeciwko cmentarza katolickiego, którą do tego cmentarza dochodzono. Nie pojechałem tam. Nagrobków nie ma i trudno jest bezbłędnie wskazać właściwe miejsce. Przydałyby się dokładniejsze stare mapy lub ktoś kto pamięta.

Na łące za Kurozwękami od strony Szydłowa stoi figura Floriana. Lokalizacja trochę dziwna. Zwykle stawia się je na terenie zabudowanym. Czy kiedyś tu stały domy?



W Szydłowie chyba najwięcej zmian. Poza nową drogą jest też ścieżka rowerowa biegnąca w stronę Chmielnika. Gdy byłem tu ostatni raz stare miasto było rozkopane – robiono kanalizację. Już jest chyba dawno po tych pracach ziemnych.



Tutaj też szukałem cmentarza żydowskiego. Na mapach umieszczono go zaraz przy rzeczce przepływającej pod murami starego miasta. Jego teren zapewne jest na tym zdjęciu. Nieco dalej był jeszcze jeden cmentarz - chrześcijański. Po nim też nie ma żadnych śladów.



Zakończono (na razie) prace przy freskach w kościele na przeciwko Bramy Krakowskiej. Może je teraz oglądać, a stażysta zatrudniony przy tym zabytku udziela informacji. Nie spodobała mi się informacja o pochodzeniu fresków. Podobno mieli je namalować artyści sprowadzeni z Ukrainy. Ale brakuje mi tu tego "rytu wschodniego". Styl najlepiej zachowanych fresków przypomina znacznie bardziej dzieła mistrzów z Europy Zachodniej. Nie widzę tu podobieństwa do ikon.



W Chmielniku "pro forma" podjechałem do synagogi. Bardzo się zdziwiłem widząc, że trwają prace przy jej remoncie. Została otynkowana. Trwają prace wewnątrz.



Zupełnie przez przypadek dojechałem w pobliże cmentarza żydowskiego. Kierowałem się na Kielce. Nie wiedziałem, że tą drogą szybciej dotrę do drogi krajowej. Tu nic się nie zmieniło. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.



Temperatury były już w okolicach 30 stopni. Najwyraźniej zdążyłem się odwodnić. Brakowało sił. Do tego samochody tutaj bardzo hałasowały. Na szczęście jest pobocze na które nie wjeżdżały. Tak bardzo chciałem zjechać z tej drogi, że o mało nie pojechałem na południe zamiast na zachód – pomyliłem drogi chcąc jechać do Chęcin. Na szczęście szybko się połapałem.

W Chęcinach najpierw zaszedłem na cmentarz żydowski. Zaszedłem, bo na moim rowerze ciężko byłoby tam wjechać. Cmentarz nic a nic się nie zmienił od mojej poprzedniej wizyty.



To już chyba jest tradycja, że nie zwiedzam w Chęcinach zamku. Rozkopany rynek.



Dalsza trasa zaprowadzić mnie miała do Małogoszcza. I może bym ja szybko przejechał ale w lesie między Bolminem i Bocheńcem dostrzegłem mały drogowskaz z napisem "Cmentarz wojenny". Ok. 300 m dalej, przy leśnej drodze tabliczka i cmentarz. Ale cmentarz dziwny. Groby otoczone słupkami z łańcuchami. Pomnik z podstawowymi informacjami. Dookoła mogiły teren wyłożony kostką. Ławeczka. I całość tak zarośnięta, że z daleka wcale tego nie widać.



W Małogoszczy chciałem zobaczyć mogiły powstańców. Wiadomości jakie znalazłem w sieci na jej temat wskazywały na miejsce przy murze cmentarnym. Rynek w Małogoszczy jest odnowiony i … Mają tam prawie plac defilad. Trudno o cień. Jadąc w stronę cmentarza zobaczyłem trzy stare domy nie pasujące do tego odnowionego centrum. I wydały mi się znacznie bardziej ludzkie niż ten rynek.



Zamiast zobaczyć co napisano na tablicy informacyjnej przy wejściu na cmentarz poszedłem szlakiem turystycznym przy murze cmentarnym. W ten sposób znalazłem cmentarz z I wojny światowej o którym nie czytałem wcześniej.



Obszedłem cmentarz dookoła. I mogiły nie znalazłem. Dlatego, że jej tam nie ma. Jest na terenie cmentarza, a przy bramie cmentarnej jest mapa cmentarza z zaznaczonymi mogiłami powstańców, partyzantów i cmentarzem wojennym który odnalazłem. Zostawiłem to sobie na inną okazję. Dojechanie do Przedborza w świetle dziennym już było wątpliwe ale jeszcze miałem nadzieję. To przyspieszenie było dość krótkie. W Ludyni wybrałem drogę na pewno nie główną. Wydawała mi się ciekawa ponieważ biegła przez lasy. Na pewno nie była bardzo uczęszczana. Na paru kilometrach mijałem tylko jeden skuter i jeden rower. Tylko asfalt… Wyglądał miejscami jak pamiątka historyczna po dawnej drodze. Przy tej drodze znalazłem kamień pamiątkowy po jednej z bitew powstania styczniowego, a obok cmentarz wojenny.





Na cmentarzu poza żołnierzami z I wojny światowej spoczywają też żołnierze Wehrmachtu. Na tablicy informacyjnej podano lokalizacje kilku mogił żołnierzy niemieckich z II wojny światowej w okolicach Ludyni. Jeszcze może kiedyś się w tych okolicach pokręcę. Namawiano mnie na oglądanie dworku w Ludyni ale spieszyłem się do Włoszczowa. Tak się spieszyłem, ze ciągle się zatrzymywałem :)

We Włoszczowie bez większych problemów odlazłem cmentarz żydowski. Jest tam tylko jedna tablica pamiątkowa wystawiona po wojnie. Zniszczona.



Do Przedborza już nie miałem szans zdążyć przed zachodem słońca. Gdy opuszczałem Włoszczową już czerwona kula słońca wisiała tuż nad horyzontem, a miałem do przejechania 28 km. Po drodze zatrzymałem się na moment w Kluczewsku zaintrygowany pewnym budynkiem. Jeszcze nic o nim nie wiem ale ponieważ będę tam na pewno jeszcze raz (choć nie wiem kiedy) może jeszcze czegoś o nim się dowiem.



W Przedborzu była już noc gdy tam wreszcie dojechałem. W zasadzie chciałem tylko zobaczyć gdzie jest cmentarz żydowski i czy jest dostępny do zwiedzania. Tego drugiego jeszcze nie wiem. Ale jak dojechać już wiem. A jak już była noc to pozostało mi tylko wracać. Miałem zaplanowaną trasę bocznymi drogami do Żarnowa. Nigdy tymi drogami nie jeździłem. No i w nocy dodatkowym problemem są psy. Plan przewidywał, że z Żarnowa pojadę przez Białaczów do Gowarczowa i dalej przez Drzewicę do drogi krajowej 48, która miała mnie zaprowadzić do Kozienic. To był plan z którego zrezygnowałem. Uznałem, że droga krajowa 42 do Końskich też jest atrakcyjna. A droga przebiegająca przez Gowarczów zaczyna się w Końskich. Ruch był mały. Wiele lasów. Przy drodze mijałem kilka saren czekających aż przejadę. Dziwne są te zwierzaki, jakbym się zatrzymał od razu by uciekły.

Na postojach mogłem oglądać rozgwieżdżone niebo. Lubię to bardzo. Powoli odzyskiwałem siły po upalnym dniu. Bardzo powoli. Przy skrzyżowaniu dróg krajowych rzuciłem tylko okiem na tablicę informacyjną i zamiast "Kielce" przeczytałem "Końskie". Po kilkuset metrach zrozumiałem swój błąd i zawróciłem na właściwą drogę. Uświadomiłem też sobie, że chcąc objechać Radom nie muszę jechać przez Drzewicę. Mogłem pojechać przez Przysuchę do Potworowa – tak jest krócej. Do tego na drodze do Warszawy (tej przez Drzewicę) zawsze widziałem dużo samochodów. Na drodze do Przysuchy znacznie mniej. Obie drogi zaczynają się w Końskich. Po raz kolejny więc zmieniłem plan. A w Przysusze zobaczyłem, że teraz siły wyższe mi go znów zmieniają – nie było przejazdu do Klwowa. Do Potworowa był objazd. Pojechałem więc nocą po wertepach. Na szczęście wszystkie wsie były oświetlone co ułatwiało przejazd.

Gdy już horyzont się zaczerwienił na wschodzie stanąłem na chwilę by coś zjeść. Obok sosnowego młodnika. Ptaki zaklinały słońce by się pojawiło na niebie, a ja pochłaniałem rodzynki. Kilka garści. Wcześniej zjadłem jednego banana. To było wszystko co jadłem podczas tego wyjazdu. Rzadko jestem głodny podczas jazdy. Za to spragniony zawsze. Do Potworowa dojechałem gdy już było dość jasno. Wkrótce jechałem nad łąkami zalewanymi przez Pilicę.



Słońce uniosło się nad horyzontem. Gdy byłem kilka kilometrów przed Białobrzegami świeciło na wprost. Uświadomiłem sobie, że przez to stałem się niewidoczny i zjechałem do zatoki autobusowej. Spokojnie zapaliłem. Przygotowałem sobie picie (mieszałem sok z wodą w bidonie). Zmieniłem okulary z bezbarwnych na przyciemnione. I jak teraz myślę – powinienem był jeszcze schować przednią lampę bateryjną. Czas jaki by mi to zajęło może by wystarczył by samochód który zaraz mnie potrącił przejechał spokojnie do Białobrzegów. Nie wiem właściwie dlaczego doszło do tego potrącenia. Może faktycznie kierowcę jeszcze oślepiało słońce? Tak mówił. Ale świadkowi jadącemu z naprzeciwka podczas tego zdarzenia powiedział, że "myślał że się zmieści". Gdyby nie miał lusterka może by się zmieścił. Spieszył się do pracy. Ale przynajmniej się zatrzymał i chciał dzwonić po karetkę. Tylko ja nie miałem nic złamanego. trochę otarć i… stłuczone żebra z drugiej strony niż dopiero co zaleczone. Gdy już odjechał zauważyłem krew lejącą się z rękawiczki – miałem głęboko rozciętą dłoń. Ale rana nie była rozległa. Tyle, że do Puław (80 km) wciąż krwawiła. Winne były wstrząsy i gripy (a raczej zmienianie przełożeń co rozciągało skórę i otwierało ranę). To nie była jedyna krwawiąca rana ale pozostałe były powierzchowne. Najgorzej z żebrami – bolały na wybojach, bolały podczas wsiadania i schodzenia z roweru. Pocieszałem się tylko tym, że w domu mam jeszcze krem, który poprzednio mi pomógł. Teraz mam jeszcze problem z uniesieniem lewej ręki ale do pracy się jeszcze nadaję – palce są sprawne. I pewnie będę chodził do pracy zamiast jeździć. Przynajmniej przez parę dni. Może w tym czasie załatwię wymianę wkładu suportu. Pod warunkiem, że będę mógł rower wynieść z piwnicy. Na razie tego zrobić nie mogę – jest za ciężki na moje obolałe ciało. Ostatnie kilometry z Góry Puławskiej do Puław przeszedłem. W mieście trudno jest jechać płynnie, a nie mogłem też sygnalizować skrętu w lewo.

Mapka
  • DST 478.55km
  • Teren 5.00km
  • Czas 22:22
  • VAVG 21.40km/h
  • VMAX 50.72km/h
  • Temperatura 28.5°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Wszystkie drogi prowadzą do Stąporkowa

Plan miałem ambitny. Chciałem objechać Kielce. Chcieć a móc to jednak zupełnie co innego. Wloką się za mną konsekwencje wywrotki sprzed ponad dwóch tygodni. Tylko jak się wygodnie rozsiądę zapominam o tym i stąd plany wychodzą nierealne.

Ruszyć chciałem przed piąta rano. Poczekałem jednak aż znikną mgły za oknem. A chociaż za oknem zniknęły to jeszcze wiele ich było na drogach. Choćby na moście nad Wisłą.



A ponad mgłami świeciło słońce. To trochę mnie nawet niepokoiło. Prognozy mówiły o zachmurzeniu i możliwych opadach deszczu. A na wypadek braku chmur zwykle zakładam bluzę z długim rękawem – i tak już jestem przez słońce wypalony, a moja skóra chyba tego nie lubi. Im dalej na zachód odjeżdżałem od Puław tym więcej chmur miałem nad głową. Jeszcze w Wierzbicy gdzie chciałem rzucić okiem na stare cmentarze było chmur mało. Ale później… niebo było już szczelnie przysłonięte. A te cmentarze… Jeden to podobno cmentarz epidemiczny. O drugim jeszcze nic nie wiem. Oba są typu wczesnowiosennego. W okresie wegetacji wchodząc na ich teren mijałbym się z celem. W dżungli ciężko jest cokolwiek odnaleźć. A i z dojściem jest problem.



O cmentarzu epidemicznym w Wierzbicy wspomniała kiedyś szkieletek na forum eksploratorów. I tak mi się od czasu do czasu przypominało. Szczególnie gdy przejeżdżałem przez Wierzbicę – czyli parokrotnie w tym roku. Tak przy okazji to właśnie sobie uświadomiłem, że nie słyszałem o cmentarzu żydowskim w Wierzbicy. Trzeba będzie poszukać. Może i taki tu był. Polska zrobiła się po II wojnie światowej tak monokulturalna, że aż trudno uwierzyć, że było tu wcześniej zupełnie inaczej. Inność była na każdym rogu. A teraz wystarczy, że coś lekko odstaje i już wybucha nienawiść i pojawia się agresja. Wszystko ma być wszędzie takie samo. Nuda.

Z Wierzbicy pojechałem do Szydłowca. Ale nie zdecydowałem się na podjazd do Huty i jazdę przez Końskie. Chciałem spróbować czegoś innego i w tym celu musiałem pojechać do Chlewisk. Gdy już byłem na rondzie w Szydłowcu z którego miałem zjechać na właściwą drogę mocno się zdziwiłem widząc samochód sygnalizujący skręcanie na rondzie i nie sygnalizujący zjeżdżania. Stara szkoła. Bardzo stara. Najświeżsi kierowcy sygnalizują i jazdę po rondzie i zjeżdżanie. To ułatwia przechodzenie pieszym przez przejścia jak i rowerzystom przejazd gdy muszą poruszać się po ścieżkach rowerowych. A tu takie zaskoczenie. Do tego kierowca tego samochodu stanął zaraz za rondem i pytał mnie czy to droga do Przysuchy. A były drogowskazy. Nie. Nie czuję się bezpiecznie na drodze. Nawet gdy tacy kierowcy jeżdżą nowymi i sprawnymi samochodami. Dobrze, że pojechał przede mną. Nie widział drogowskazów to mógłby nie dostrzec rowerzysty.

W Chlewiskach miałem zamiar choć raz rzucić okiem na tamtejszy pałac. Jest w nim hotel więc zwiedzanie wnętrz odpada. Ale gdy zobaczyłem tablice informacyjną przeszło mi.



5 zł za wejście na teren parku. Ja rozumiem, że właściciel chce zarobić. Ale nie na mnie. Jeszcze nie uprawiam komercyjnej turystyki. A i pałace tak średnio mnie interesują – tym łatwiej mi zrezygnować ze zwiedzania. Ale pierwsza myśl była taka: jak chcecie żebym zapłacił to pałac nie będzie istniał na mojej stronie internetowej. No i nie będzie istniał. Tak jak wiele innych pozamykanych i niedostępnych. Dobrze, że jeszcze przyroda nie została sprywatyzowana.



Kwiatka sfotografowałem pod cmentarzem na którym spoczywają mieszkańcy wsi Skłoby. 246 mężczyzn w wieku 16-60 lat. Wieś spalono. Było to 11 IV 1940 r. Okoliczności tego zdarzenia jeszcze nie znam. Tylko Hubal chodzi mi po głowie – to on tak wkurzył Niemców?



Ten cmentarz był dla mnie punktem orientacyjnym. Przed nim znajduje się droga którą miałem zjechać z drogi głównej. Od tego momentu zaczęło się poznawanie nowych miejsc. Może nie są jakoś szczególnie ciekawe historycznie ale zmasowana obecność drzew i spokój to jest to czego potrzebowałem. Jechałem do Ruskiego Brodu. Tam znów miałem wjechać na drogę znaną. Było dziwnie. Jakiś wiekowy rowerzysta zapytał mnie czy jest ktoś w sklepie. A ja nawet sklepu nie widziałem. Musiał nie mieć szyldu. A przecież wszędzie teraz są obwieszone reklamami, widoczne z daleka. Tutaj zaś są jak tajemnica poliszynela – miejscowi wiedzą. I chociaż widziałem wiele domków letniskowych to raczej nie nastawiono się tu na obecność turystów. Są jeszcze takie miejsca. I to nie tylko na dalekim wschodzie Polski. Tu było blisko jej centrum.

W Ruskim Brodzie pomknąłem w stronę Końskich ale tylko do zjazdu do Gowarczowa. Ten odcinek poznałem całkiem niedawno. Spotkałem tylko jednego rowerzystę na szosówce. Kilka samochodów. Chociaż to droga wojewódzka to jednak było spokojnie. Można było się wsłuchać w las i szum opon. Na bocznej drodze do Gowarczowa było trochę gorzej – wertepy. Ale ruch jeszcze mniejszy. Od poprzedniego mojego przejazdu zalepiono dziury. Zatrzymałem się na chwilę na leśnym parkingu.



Na końcu lasu zauważyłem, że leśnicy mają tu przedszkole dla zwierzaków. Poprzednio tylko przemknąłem – było z góry. Teraz podjeżdżając zerknąłem przez płot. Tutejsze sarny zachowują się tak samo jak dzikie. Jadący rower ich nie rusza. Ale jak stanie to jest powód by zacząć uciekać. No i uciekły mi spod płotu gdy się zatrzymałem.



Z Gowarczowa przez Petrykozy do Białaczowa. W Gowarczowie znów rozglądałem się za cmentarzem żydowskim ale nie wziąłem z sobą wydruków przedwojennych map i nie miałem podstaw by jakąś część łąki określić jako cmentarz.



Zaintrygowała mnie jednak kapliczka z 1942 roku. Przy niej jest zagrodzony (sznurkiem chyba) teren. Być może gruntowa droga przy której kapliczka stoi biegła przy cmentarzu żydowskim. Teraz jednak nie tylko jest ona mokra ale też rozjeżdżona przez ciągniki. Może kiedyś jeszcze się tu pojawię i dowiem się więcej. Na razie miałem inne plany i ruszyłem w dalszą drogę. Właśnie w drodze zauważyłem, że mijany poprzednio dwór w Giełzowie, który wydawał mi się mało "dworski" jednak na dwór wygląda. Tylko ogrodzenie jest bardziej majestatyczne niż sam dwór. Zdjęć nie robiłem. Szkoda czasu. Za to nie było mi go szkoda dla motylków.



Przejeżdżając przez Białaczów zauważyłem budynek który wyglądał mi na ratusz. Data umieszczona na ścianach i na szczycie budynku jest z końca wieku XVIII. Budynek stoi w centrum rynku. Mieści się w nim m.in. biblioteka. Dopiero będę musiał poszukać informacji o Białaczowie. Za pierwszym razem "rzucałem okiem" na niedostępny pałac, o którym nadal nic nie wiem.



Właśnie przy pałacu zaczyna się droga do Ossy, którą podczas planowania przejazdu polecały mi rowerowe mapy Google. Droga z tych miłych. Mały ruch. Lasy. Widząc kartki w koszulkach przyczepione do drzew z napisem "Pomnik Kowalów" i strzałką pojechałem we wskazanym kierunku leśną drogą gruntową. Nie do końca może była gruntowa. Około 100 lub 200 metrów od wjazdu pojawił się stary bruk. Ale po 900 metrach znów znalazłem kolejną kartkę już bez strzałek. Może oznaczała, że należy jechać dalej? Nie wiem. Nie sprawdziłem. Pomnika nie było widać, a ja już miałem opóźnienie w przejeździe sięgające dwóch godzin. I nie wiedziałem jak będzie wyglądać dalsza droga do Żarnowa – na mapach jej nie miałem.

Ossa to osada przy samym wale zbiornika retencyjnego. Po drugiej stronie zbiornika biegnie droga wojewódzka z Opoczna do Żarnowa. Jeździłem nią dwukrotnie. Po tej stronie byłem pierwszy raz. I wpakowałem się w piaszczystą drogę gruntową. Miejscami grzązłem w piachu i musiałem schodzić z roweru. Tak przez może 300 – 400 m. Później – gdy już skończyły się domy – droga była w lepszym stanie. I zaraz się skończyła. Zaczął się asfalt w Nadole. I to równiutki asfalt. Przy drodze trochę kapliczek z początku XX wieku. Że jadę dobrą droga przekonałem się widząc drogowskazy wskazujące Dom Pomocy Społecznej w Niemojowicach. Takie same widziałem wcześniej w okolicach Żarnowa. Przyzwyczaiłem się, że DPS-y często są w dworkach. Myślałem, że i tutaj jest podobnie ale jednak nie. Tu jest ogrodzony wysokim płotem nowoczesny budynek pośród pól. Miejsce ładne ale to ogrodzenie trochę mnie zaniepokoiło. Na tej drodze też spotkałem kogoś na szosówce. Równe drogi przyciągają cienkie koła. Ja już wiem, że to nie dla mnie rowery. Jeżdżą szybko i lekko jakbym chciał ale trudno jest na nich spontanicznie zapuszczać się w drogi leśne czy dziurawe. A i większość ich kierowców skupiona jest bardziej na tym co robi niż na tym co mija. Trochę do tego zmusza pozycja aerodynamicznie spychająca wzrok na przednie koło.

Do Żarnowa dojechałem do strony Końskich. To mnie trochę zdziwiło. Ale najważniejsze, że dojechałem. Plan miałem prosty: jadę do lasu w którym był cmentarz żydowski, wchodzę głęboko między drzewa i szukam jakichkolwiek śladów. Macew, o których pisał Burchard już nawet nie spodziewałem się tam znaleźć. Po ponad 30 latach mogły "zniknąć". To co znalazłem to niemal kompletny obrys cmentarza w lesie. Zachowały się resztki kamiennego muru. Są nawet widoczne z drogi biegnącej skrajem lasu ale nie zwróciłem na to uwagi ani podczas poprzedniej wizyty ani teraz gdy przejeżdżałem obok nich ponownie. Burchard napisał, że na części cmentarza powstało boisko. To boisko to teraz polanka w lesie. Ale faktycznie część ogrodzenia w okolicach tej polany jest zniszczona. Na zdjęciu kawałek ogrodzenia przy samym dawnym boisku. Teren wewnątrz ogrodzenia nosi ślady wielokrotnego dawnego rozkopywania. Poza tym jest miejscami gęsto zarośnięty. Zwykły las tylko z resztkami muru.



Dalej miałem pojechać do Przedborza i jeszcze dalej ale… Bardzo mi dokuczał ból barku. Wzmagał się na nierównościach. Tak samo ból żeber. Nie wiedziałem w jakim stanie będzie dalsza droga. Droga powrotna (od Chęcin do Puław) na pewno nie było równa. Zwątpiłem w to, że dam radę. Zaplanowany na południe następnego dnia powrót też wydawał się zbyt odległy. Odłożyłem plan więc do szuflady planów niezrealizowanych i rozpocząłem powrót. Przez Końskie. Ale miałem zamiar ominąć Stąporków. Wg map mogłem w Koziej Woli pojechać w górę i zjechać do Niekłania skąd już drogę do Szydłowca dobrze znałem. Pojechałem więc przez Kozią Wolę. W drodze do Smarkowa przeleciał mnie deszcz. Przelotny rzecz jasna. Miejscami z deszczu wjeżdżałem na suchy asfalt. Słońce cały czas świeciło. W Smarkowie tak miałem, że przemoczony wjechałem do wsi w której nie spadła chyba ani jedna kropla deszczu ale po 300 m już były świeże kałuże i jeszcze kropiło. Przy tych leśnych drogach jest wiele pomników. Najwięcej chyba upamiętniających miejsca straceń z czasów niemieckiej okupacji podczas II wojny światowej. Ale też inne. Za Smarkowem pomnik pomordowanych mieszkańców wsi i partyzantów (z oddziału "Ponurego") poległych w 1943 roku w walce z pacyfikującą wieś żandarmerią. Nazwiska partyzantów z pomnika chyba widziałem wcześniej na cmentarzu w Końskich.



Obok pomnika w trawie czaił się robal. Nie chciał pozować. Wciąż chował się za źdźbłami trawy. Wstydliwy jakiś.



A komary żarły jak wściekłe. Znów miałem krew na nogach. Teraz to nawet i na twarzy ale to zobaczyłem dopiero w domu.

Za Smarkowem jest rozjazd. Logiczne wydało mi się, że powinienem pojechać w prawo – byłem przecież ponad Niekłaniem. Ta moja "logika" odbiega chyba nieco od logiki map. Rozpoczęły się przyjemne zjazdy. Mijałem pomnik w Wielkiej Wsi. Pomnik pomordowanych podczas wojny mieszkańców. I to mi nawet pasowało do map, bo miałem jechać przez Wielką Wieś. Tylko ona była za lasem, a ja miałem przez nią przejeżdżać.



Przyjemnie rozpędzony na zjazdach i rozleniwiony nie pedałowaniem byłem zaskoczony widząc tablicę z napisem "Stąporków". To było to miejsce które tak pracowicie starałem się ominąć. Dopiero teraz dokładniej przyjrzałem się mapom szukając miejsca w którym popełniłem błąd. To był rozjazd w Smarkowie. Trzeba było pojechać w lewo. Trzeba było… Nie zresetuję już tych zjazdów. Pozostało mi tylko znów powoli podjeżdżać do Niekłania tylko tym razem drogą znaną mi już dość dobrze.

Na końcu Niekłania stała grupa terrorystów przygotowana do blokowania drobi. Blokada miała być rozciągnięta przed samochodami z nowożeńcami. Taka tradycja. Bez okupu nie przejadą. Ale trochę im brakowało fantazji. 4 lata temu widziałem pod Pakosławiem lepiej przygotowanych. Mieli niebieski samochód z naklejonym białym pasem. Czapki milicyjne, takie jeszcze chyba z PRL i suszarki (kable im zwisały). Robili to samo ale przynajmniej z fantazją. W ogóle ta blokada w Niekłaniu przypomniała mi, że w Pakosławiu byłym ostatni (i pierwszy) raz 4 lata temu. Ponowne odwiedziny to chyba dobry pomysł na powrót do Puław. Nie będę snuł się kilometrami po trasie, którą jechałem kilkanaście godzin wcześniej tylko w przeciwną stronę.

W Szydłowcu chciałem ominąć centrum. I nie wyszło.



Ale dalej pojechałem czarnym szlakiem rowerowym. Nie mam go na mapie okolic Radomia. Niby mapa z 2012 roku, a nie ma na niej wielu zmian, które zaszły w terenie w ostatnich latach. To że ten czarny szlak towarzyszył mi do Iłży to zupełny przypadek. Przecież nie wiedziałem dokąd prowadzi. A w Szydłowcu uznałem, że może poprowadzi mnie na stację kolejową – biegł we właściwym kierunku.Tak samo w tym kierunku jechał ktoś w dresie na dziwnym rowerze. Koła od "szosy" reszta z crossa. Idea aerodynamicznego roweru i aerodynamicznej pozycji rowerzysty legła w gruzach. Ślepa uliczka ewolucji, która doprowadziła do wynalezienia roweru poziomego. A właśnie zdaniem kustosza muzeum dziwnych rowerów w Gołębiu osiągnięcia rowerów poziomych to "oszustwo" wykorzystujące wiedzę o aerodynamice i ergonomii. Od lat zastanawiam się na "poziomką" ale nie wiem czy czułbym się na niej bezpiecznie – siedzi się przecież niżej i mniej się widzi.

Odszedłem od tematu. A tematem jest teraz jazda do Pakosławia. Dokładnie to chodzi o to, że w Pakosławiu w 1915 roku rozpoczął się szlak bojowy Legionu Puławskiego – polskiej formacji wojskowej walczącej po stronie Rosji carskiej. Pomnik stał 4 lata temu w sąsiedztwie drzew przy drodze gruntowej. Dojechałem do niego od strony Szydłowca. Na mapie okolic Radomia droga nadal jest gruntowa. Ale tylko na mapie. Pomnik jest za tymi drzewami…



… a droga już nie jest gruntowa. Automat w aparacie rozjaśnił mi zmierzch.



Nie tylko utwardzono drogę ale też wycięto kilka drzew. Szkoda. A już się zaczynała noc. Zachód słońca nad Pakosławiem.



Gdzieś w tych okolicach padła mi bateria w telefonie i endomondo zakończyło zapis trasy. A do Puław miałem jeszcze parę kilometrów. Widać, że zaczęły się wakacje. Młodzież na ulicach i pod sklepami. Często podpita. Drą się na rowerzystę. Zaczepiają. Krzyczą też z samochodów przez otwarte okna. To nie jest przyjemne. Jakoś te dwa miesiące trzeba będzie się z nimi przemęczyć. Czasami zdumiewała mnie moc oparów alkoholu unoszącego się z ich wydechów. Ale to dopiero początek. Ubędzie im kasy i trochę się uspokoją z piciem. Ale na pewno nie wszyscy. Też taki kiedyś byłem. Ale wiem, że nie wszystkim to przechodzi z wiekiem.

Do Puław pojechałem drogą, którą dawno nie jeździłem. Tzn pojechałem z Kazanowa do Zwolenia i dalej drogą krajową. Mijało mnie wiele TIR-ów. Wiele z nich przewoziło i roztaczało za sobą zapach truskawek. Pod koniec trasy pokazał się fragment księżyca. Był czerwony. Lato. Ale upał mnie tego dnia i nocą ominął. To dobrze. Tak lepiej się jeździ. Tylko wciąż na polach i na polnych drogach stoi woda. Może warto powrócić do pomysłu uprawy w Polsce ryżu? W puławskim IUNG-u już kiedyś próbowano.

mapka z trasą
  • DST 329.54km
  • Teren 5.00km
  • Czas 15:16
  • VAVG 21.59km/h
  • VMAX 49.35km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 21 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Po bólu (prawie)

Po ostatniej wywrotce próbowałem trzykrotnie jeździć. Dopiero za trzecim razem ból nie kazał mi zejść z roweru. Przekonałem się do żelu Diclac. Nie jest tak skuteczny jak zastrzyki z tramalu ale działa i jest bez recepty. To istotne, bo gdy ból był najsilniejszy próbowałem dostać się do lekarz i w najbliższej przychodni do której z trudem doczłapałem nie mogli mnie przyjąć "z braku numerków" – cokolwiek to znaczy. Najważniejsze, że w czwartek udało się wreszcie pojechać. Na wertepach bolało. Roweru nie podniosę. Ból się wzmaga gdy mam zadyszkę więc nie mogę szaleć na podjazdach ani jechać szybciej niż w tempie rekreacyjnym. Te ograniczenia wpłynęły na moją decyzję by nie pchać się z rowerem na kolejne forumowe spotkanie. Ale jeździć się chciało. Po tylu dniach niemal bez ruchu pragnąłem tego jak kania dżdżu.

Założenia były takie, że trasa nie może być daleka i ma przebiegać po w miarę równych drogach. To drugie nie do końca się udało. I jeszcze cel. Bo przecież najbardziej lubię jeździć do celu. Cel to cmentarz wojenny w Izdebnie. Wybieram się do niego od paru miesięcy i zawsze jest nie po drodze. No to teraz specjalnie tylko tam. Po rozrysowaniu trasy na mapie wyszło mi ok. 103 km w jedną stronę. Wiedziałem, że wracając wybiorę inną drogę – nie lubię wracać tą samą. Tego jednak nie planowałem. Coś się wymyśli podczas jazdy.

Start przed szóstą rano. Nowa komórka z nową baterią mają pokazać jak długo pociągną z endomondo. Ja mam sprawdzić, czy dam radę – mogę nie dać. Na dworze przed piątą była temperatura pokojowa. Do jedenastej była już dwupokojowa. Zacząłem od jazdy ścieżką rowerową do Bochotnicy. Po piątej droga asfaltowa do Bochotnicy jest już pełna samochodów, a ja nie miałem ochoty na słuchanie ich silników. Śpiew ptaków był znacznie bardziej kuszący.



Droga z Bochotnicy do Nałęczowa była zaskakująco pusta. Kilka samochodów, może kilkanaście. By nie wspinać się pod Armatnią Górę wjechałem w boczne drogi tak by skrócić sobie przejazd do Nowego Gaju i dalej do Wojciechowa. To nie był wybór najlepszy. Na tym skrócie w Nałęczowie nawierzchnie jest z trelinki i płyt betonowych – trzęsło. Za Nałęczowem droga do Nowego Gaju już jest tak zmasakrowana, że trzeba uważać nie tylko na dziury ale i na jadące z naprzeciwka samochody. Tu wszyscy skupieni są na omijaniu dziur i mogą nie dostrzec rowerzysty, a może i innego samochodu. W ubiegłym roku w Nowym Gaju rozpoczęto remont drogi. Nie wiem na czym on polegał bo nie ma nowego asfaltu. Tylko kawałek betonowy wydaje się równiejszy.

Z Bełżyc nie kierowałem się jak zwykle w stronę Bychawy. Miałem zamiar sprawdzić jak da się przejechać właśnie z ominięciem Bychawy. W Babinie mijałem jakiś pałacyk w ogrodzonym siatką parku (trzeba będzie sprawdzić). W Strzeszkowicach Dużych zostałem zaskoczony znakiem. Cmentarz wojenny. Nie miałem go w planach tego wyjazdu.



Przecież jak mam pokazany kierunek i jestem tu i teraz to nie zignoruję. Wjechałem w drogę szukając cmentarza przy torach (napisano, że przy torach). A to znaczy, że jadąc w stronę Niedrzwicy Dużej patrzyłem w prawo. To był błąd ale o tym dowiedziałem się później. Najpierw drogą, później ścieżką i nawet po nasypie na starym wiadukcie dojechałem w pobliże Niedrzwicy…



…a cmentarza nie widać. Zapytałem młodą kobietę spacerującą z dzieckiem ale znała tylko cmentarz w Niedrzwicy. Nic dziwnego. Tam miała znacznie bliżej. Zawróciłem. Dojeżdżając już ponownie do znaku wskazującego cmentarz zapytałem starszego mężczyznę na rowerze. Nic o cmentarzu nie wiedział. Może 20 metrów dalej go zobaczyłem. Od znaku do cmentarza nie ma chyba nawet 100 m. Jest jednak po drugiej stronie drogi niż tory i przysłonięty drzewami.



Jadąc dalej zahaczyłem o Lublin. Ale to taka jego część, że tylko urzędnicy wiedzą, że to miasto. Powstają nowe ścieżki rowerowe. Chyba cały Zalew Zemborzycki będzie można objechać bez wjeżdżania na jezdnię.

W Żabiej Woli nadal na rozjeździe ręcznie sterują ruchem.



Ponieważ jechałem teraz na południe miałem z wiatrem. Już wiatr mnie nie owiewał. Pot zalewał oczy. Szukałem sklepu by kupić wodę i wylać ją na siebie. Tylko nie gazowaną. Gazowana w zetknięciu z potem się pieni i po niej na słońcu skóra łatwo się czerwieni i szczypie – nawet gdy była wcześniej brązowa (szczególnie na twarzy). Szukałem sklepu po swojej stronie drogi. Po drugiej mijałem ich kilka. Dlaczego zawsze po tej drugiej stronie jest lepsza nawierzchnia i więcej sklepów? Po mojej łatwiej było kupić dom i wytapicerować autobus niż dostać wodę. Wiedziałem, że będę miał sklep po tej stronie co trzeba w Piotrkowie. Ale liczyłem na to, że znajdę jakiś wcześniej. W Piotrkowie planowałem zjazd z drogi do Przemyśla na mniej ruchliwą biegnącą do Krzczonowa przez Chmiel, a tam sklepów nie ma.

Już z butelką wody na bagażniku ruszyłem znów na wschód. Przede mną było pewne intrygujące mnie od dawna miejsce. W Piotrkowie jest kilka cmentarzy z I wojny światowej. W Chmielu jest mogiła z 1914 roku. W Krzczonowie cmentarz wojenny. A przede mną była stalowa wieża (ta z lewej strony)…



…ogrodzona płotem jednoznacznie mi się kojarzącym z cmentarzem.



Może tylko wpasowała się w ten cmentarny klimat?

W Chmielu znów jazda na południe. I lasy. W cieniu temperatura schodziła do 30 stopni. Chłodek. Na postoju część wody przelałem do bidonu rozcieńczając jakiś napój owocowy, a resztę wody wylałem na siebie. Mokre ubranie przyjemnie zaczęło mnie chłodzić. Na krótko. I tak zaraz wyschnie. Ale chociaż przez chwilę było przyjemnie. Może do cmentarza wojennego pod Krzczonowem. Tą drogę przejechałem po raz pierwszy. Kolejną drogą nieznaną była droga przez Walentynów. Już na początku były dwie informacje: do Pustelnika 6 km i dziury w jezdni na długości 6 km. Faktycznie do Chodyłówki dziury trzymały się jezdni. Nie wiem jak dalej, w Chodyłówce odbiłem w stronę Bazaru.

To takie deprymujące. Zjazd za zjazdem, niby fajnie ale wiadomo, że potem będzie podjazd. Lecąc miałbym bliżej. Kto mi da skrzydła? W Częstoborowicach rozpoczął się podjazd. Najostrzej na początku. Później "jak cię mogę" ale traktor jadący za mną wciąż był coraz bliżej mojego roweru. Dopiero gdy nachylenie stało się nieistotne zacząłem się od niego oddalać. Nie lubię gdy mi coś hałasuje. A wiedziałem, że jeśli dam się wyprzedzić to zaraz ja będę wyprzedzał. Tak do Izdebna. A po drodze chmielniki i pola. Chmiel już ładnie wyrósł.



Zaraz było Izdebno. Tu musiałem odnaleźć właściwą drogę do lasu. Lasu z Izdebna nie widać. Jest do niego ponad kilometr i trzeba wjechać na wzniesienie. Wybrałem drogę najbardziej wyjeżdżoną. Na innych była trawa. A ta droga miała mnie poprowadzić prosto na cmentarz. I poprowadziła. Spodziewałem się jednak, że będzie on wyglądać nieco inaczej. Były przygotowania do jego uporządkowania, a ja myślałem, że to zrobiono. Na miejscu zobaczyłem dlaczego nie jest to wcale takie proste.



Na terenie cmentarza (wlazłem tam przez krzaki) są wyraźne, wysokie mogiły. Nie ma krzyży. Rozmiary mogił wyraźnie mówią, że są to mogiły zbiorowe. Na mogiłach rosną już duże drzewa. W kilku lisy wykopały sobie jamy (jednego lisa spłoszyłem swoim najściem). Oczyszczenie cmentarza tak, by upodobnił się do cmentarza zamiast do lasu wymagałoby użycia sprzętu mechanicznego i zgody na wycięcie części drzew. Teraz jest tylko tabliczka na skraju lasu z której odpadła już część liter. Zadanie trudne do przeprowadzenia. Wymagałoby zaangażowania kilku instytucji i wielu ludzi.

Cmentarz był celem tego wyjazdu. Teraz rozpoczynał się powrót. Licznik pokazywał, że błądząc dołożyłem sobie około 20 km. Całkiem niezły wynik jak na jazdę z włączonym błądnikiem :) Nie chciałem wracać przez Bychawę. Za to miałem ochotę objechać Lublin. Do wyboru miałem jazdę przez Piaski lub przez Fajsławice i Trawniki. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. A to znaczyło, że mam ruszyć drogą widoczną na zdjęciu powyżej. Poniżej zbliżenie na chaszcze odcinające cmentarz od drogi. Trzmiel chcąc zachować anonimowość i skrył głowę za słupkiem. Lasy są monitorowane to i zwierzęta się do tego dostosowują.



W Fajsławicach uzupełniłem zapasy płynów. W Trawnikach ponownie podjechałem pod mural, który zaraz po powstaniu został pomazany swastykami i szubienicami. Teraz już jest chyba zabezpieczony tak by łatwiej ten antysemityzm i nazizm usuwać.



Jest jeszcze jeden mural historyczny w Trawnikach. O nim nie mówiono. Nie powstał w ramach projektów europejskich. I nie jest niszczony. A i historia mniej znana.



Pojechałem dalej przez Biskupice w kierunku Łęcznej. Nie miałem zamiaru do Łęcznej zajeżdżać. Musiałbym dwukrotnie przejeżdżać przez Wieprz by dostać się do Kijan. W drodze jednak pojawiły się nowe problemy. Nie wiem czy to z gorąca czy dlatego, że tak mało się ostatnio ruszałem ale zaczęły mnie łapać kurcze w łydce. Wcale nie było to miłe. Trochę pomagało rozchodzenie (albo nie pedałowanie). Postoje robiłem mniej więcej co 10 km ale i tak mnie łapały. Piłem już na potęgę. Mimo starań jednak się odwodniłem. Na szczęście nie na tyle by opadać z sił. W Kijanach wszedłem na chwilę w cień drzew pod pałacem. Czegoś w pałacu mi brakowało. Kto go wcześniej widział, ten będzie wiedział co zniknęło. Mam nadzieję, że to nie kradzież tylko zabezpieczenie przed kradzieżą.



Miałem nadzieję na trochę cienia w drodze do Niemiec. Ale słońce już świeciło od zachodu i cienia nie było. Może nie był to wielki problem. Prognozy wskazywały na możliwe opadu pod wieczór. I jeszcze zanim dojechałem do Krasienina niebo się zachmurzyło. Nie wiem dlaczego nie wpadłem na to, że to może być burza. Jeszcze jadąc przez Grabów i Markuszów dawną drogą krajową miałem przyjemny cień i niezrozumiały tłok na jezdni. W Kurowie okazało się, że niemal wszystkie samochody jadą do Puław. Odcinek w stronę Żyrzyna był niemal pusty. Tylko gdy już na niego wjechałem zerwał się silny przeciwny wiatr. Teraz zaczęło się ciężko jechać. Na południu, kilka kilometrów ode mnie tłukły pioruny. W Chrząchowie – przez który jechałem do Końskowoli – dwukrotnie popadał deszcz i zaraz przestawał. Błyskawice tłukły już i na wprost przede mną. Wiatr był przyjemnie chłodny i męczący ale dawało się jednak jechać. Gdy wjeżdżałem do Końskowoli zaczął padać deszcz. Podjechałem do sklepu i pod drzewem przepakowywałem się tak by ocalić to co nie powinno zmoknąć. Licząc na to, że zaraz się ten deszcz jednak skończy jeszcze zrobiłem piwne zakupy i ruszyłem dalej. 6 km mogę pomoknąć. Po całodniowym upale ten deszcz był nawet przyjemny. Mokłem krócej. Przestało padać gdy już wjechałem do Puław. Jednak to co było zanim dojechałem do wiaduktu to był potężny prysznic. Jechałem poboczem z zapalonymi światłami. Mijające mnie samochody też miały zapalone światła, a mimo tego były prawie niewidoczne. Aż dziwne, że to były jednak pojedyncze krople. Blisko im było do formy wodospadu. Deszcz nie był zimny. A ten rozgrzany na jezdni moczył mi na ciepło buty i nogi. Szczęśliwie większość samochodów jechała powoli i żaden nie jechał poboczem. Mogłem przeczekać w Końskowoli. Ale nie wiedziałem jak długo przyjdzie czekać. No i to było w sumie przyjemne. Obawiałem się tylko samochodów i czy deszcze nie zmieni się w grad – nie miałem się gdzie schronić.
  • DST 234.89km
  • Teren 9.00km
  • Czas 11:15
  • VAVG 20.88km/h
  • VMAX 49.35km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 14 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Zlecenie

Na ostatnie dni urlopu chciałem wyskoczyć pod namiot na Roztocze. Zapomniałem zupełnie, że umówiłem się ze znajomymi na sobotnie łażenie gdzieś w okolicach Puław. Jak już sobie przypomniałem do zagospodarowania został mi tylko piątek. Chyba siłą rozpędu zacząłem planować do objechania miejsca, do których łatwiej i szybciej dojechałbym obozując w Zwierzyńcu. Czułem, że to za daleko ale w głowie tylko jakaś antykoncepcja, bo urlop się kończy i trzeba się spieszyć. Przypadek pomógł stworzyć plany realniejsze. Podczas czwartkowej rozmowy z koleżanką o problemach z lokalizacją cmentarzy żydowskich padła nazwa: Tyszowce. To bliżej niż Lubaczów o którym myślałem wcześniej. I coś do odnalezienia, a nie podane na tacy. Konkretnie chodziło o nowy cmentarz żydowski. Stary jest na mapach. Jedyne informacje to: na ulicy 3-go maja poza terenem zabudowanym. Oglądając katastry na geoportalu wypatrzyłem tam jedną działkę o dość dziwnym wyglądzie. Nie była zwykłym prostokątem. Wyglądało to tak jakby do oddalonego o kilkadziesiąt metrów od ulicy prostokątnego placu prowadziła wydzielona droga. Ale to było widać tylko w katastrach i nie było informacji o tym co na działce się znajduje. Nie było to też tak całkiem poza terenem zabudowanym – obok stoi dom i to po stronie przeciwnej niż centrum Tyszowców. To trzeba było sprawdzić naocznie. By się wyrobić w ciągu jednego dnia pojechać miałem do Chełma pociągiem. Akurat w dni robocze jest taki pociąg zaraz po czwartej rano z Puław. Nie daleko od drogi Chełm – Hrubieszów też miałem kilka miejsc do odwiedzenia i odnalezienia. Dodałem jeszcze kilka w pobliżu i znalazłem też coś na drogę powrotną. Wracać miałem przez Zamość. Chyba w zeszłym roku do niego nie zaglądałem. Chyba.

W piątek pociągiem do Chełma wracała jakaś wycieczka szkolna. Wsiedli pewnie w Dęblinie. Prawie cały koniec pociągu spał (poza opiekunami). Z rowerem więc przez całą drogę stałem. To mi nie przeszkadzało ale to ciągłe przesuwanie się bo raz otwierają się drzwi z jednej strony, raz z drugiej i jeszcze ludzie przechodzą między przedziałami. Ale przecież nie liczyłem na to, że jazda pociągiem będzie mnie cieszyć. Wystarczy, że na wielu stacjach nie ma jak z rowerem przedostać się na perony. Ten problem akurat na tej trasie nie istnieje. I to powinno mi wystarczyć. Wyjazd z Chełma w kierunku Hrubieszowa też nie jest trudny, chyba że ja prowadzę. Zrobiłem po mieście niezłą pętlę zanim wjechałem na właściwą drogę. A Chełm mi się kojarzy nie tylko z cmentarzami i knajpą w synagodze. Przed wojną o Żydach chełmskich opowiadano wiele dowcipów w których przedstawiano ich jako największych w Polsce głupców – to jedno skojarzenie. Drugie to fantazja niektórych mieszkańców Chełma. Ostatnio jeden z mieszkańców Chełma wyjechał na starym rometowskim Jubilacie do Gdańska. Gdy to piszę właśnie wraca. Akcja jest opisana na Facebooku i społeczność internetowa pomaga jak może. A poszło o zakład…

Trochę żałuję, że nie zobaczyłem jak teraz wygląda rynek w Chełmie. Ale może od zeszłego roku już się nie zmienił? W ostatnich latach przeszedł transformację i jest teraz miejscem w którym przyjemnie można spędzić czas. Ja spędzam przyjemnie czas trochę inaczej. Jadąc i szukając. Jechałem pod wiatr, a słońce już przygrzewało. Do pierwszego celu podróży miałem około 30 km. Temperatura już przekraczała 25 stopni. Prognozy mówiły o jeszcze wyższych temperaturach i zmianie kierunku wiatru i jego siły – powrót do Puław miałem mieć trudniejszy. Ten pierwszy cel to mogiła i pomnik w Buśnie. Jest przy samej drodze Chełm – Hrubieszów. Pędząc można go nie zauważyć. A ja nie dość, że jechałem tylko około 25 km/h to jeszcze wiedziałem gdzie on jest – robiłem mu już zdjęcia ale pod słońce i to chciałem poprawić. Pochowano tu ludzi gnanych w grudniu 1939 roku z Chełma do Hrubieszowa. To była bardzo mroźna zima i nie wszystkim wiek i zdrowie pozwalały maszerować tak daleko. Takich mogił pewnie jest więcej przy drodze. Ta jedna została upamiętniona.



Kilka kilometrów od tego miejsca znajduje się jeszcze jedna mogiła. W Strzelcach. Kilka lat młodsza. W zeszłym roku jej szukałem ale bez powodzenia. Teraz się uparłem. O niej napisano, że znajduje się obok dworu w Strzelcach i z tym miałem problem – w Strzelcach nie było wg starych map dworu. Był za to folwark. Gdy już odnalazłem folwark (szukając skupiska starych drzew) nadal nie wiedziałem gdzie szukać mogiły. Zapytałem. Moja informatorka stwierdziła, że sam nie trafię i zaprowadziła mnie w pobliże mogiły. Do samej mogiły nie chciałem nawet by szła. Trawa i pokrzywy były tak mokre, że momentalnie miałem przemoczone buty. Mogiła jest na skraju parku. Widziałem tam drogę ale nie dla mojego roweru. Tak jak doszedłem też nie mógłbym rowerem dojechać. Szedłem skrajem parku po niekoszonej, mokrej trawie. Nawet nie było tu ścieżki.



Obydwa pomniki wystawiła Fundacja "Pamięć, która trwa". A mnie coś mieszkające w tej mokrej trawie użarło w nogę. Nie zwróciłbym pewnie uwagi ale było to tuż przy bucie i spuchło. Sprawdziłem tylko czy nie ma śladów zębów. Po godzinie opuchlizna zeszła, a ból zniknął. Nie mam pojęcia co to było ale najprawdopodobniej jakiś mokry owad.

Kolejnym celem mojej trasy były Wojsławice. Byłem tam już parokrotnie. Parokrotnie też jechałem z Buśna do Wojsławic. Więc choć droga nie była prosta to była mi znana. Temperatury już dochodziły do 30 stopni i trochę się martwiłem jak sobie poradzę z podjazdami. W upały ciężko mi jest wykrzesać z siebie potrzebną na podjazdy energię. A i przy powolnej jeździe pot zalewa oczy. Udało się jednak i dojechałem. Na rynku w Wojsławicach rok temu widziałem, że coś się buduje. Teraz już widać, że to ratusz. Ale do końca budowy jeszcze trochę czasu. Nie wiem czy to rekonstrukcja dawnego ratusza, czy zupełnie nowy projekt. Domyślam się, że część urzędów przeniesie się do ratusza z budynku synagogi.



Chociaż w Wojsławicach byłem parokrotnie, nigdy nie starczyło mi czasu na odnalezienie cmentarzy żydowskich. Teraz szukałem jednego z nich, nowego. Na starym nie ma żadnych nagrobków i podobno stoi stodoła (chyba widziałem to miejsce po drodze). Nowy cmentarz wg opisów jest ogrodzony siatką i znajduje się na wzgórzu. Na jego terenie miały zachować się 3 fragmenty nagrobków. Miejsce znalazłem.



Z tą siatką to nie do końca jest prawda. Od przebiegającej dołem drogi gruntowej rzeczywiście jest takie właśnie ogrodzenie. Ale tylko z tej strony. Boki ogrodzone są starym drutem kolczastym i nie do końca. A po przeciwnej stronie cmentarza ogrodzenia nie ma wcale. Fragmentów macew nie odnalazłem. W tej zieleni trudno jest cokolwiek znaleźć. Za to rzucają się w oczy poziomki…



i kwiaty.



To rzucało mi się w oczy, a na mnie rzuciły się komary. Dużo komarów. Znów miałem ich krew na rękach i nogach. Na szczęście miały opory przed lataniem w pełnym słońcu. Cmentarz jest bardzo zarośnięty, i tam mają wiele cienia. Po wyjściu z cmentarza na słońce jeszcze zrobiłem zdjęcie owadom w jakimś kwiatku.



Zadzwoniłem do pracy w sprawie przedłużenia urlopu i choć się tego nie spodziewałem udało się. Jeszcze tydzień na włóczenie się.

Przede mną był chyba najgorszy odcinek drogi do przejechania. Z Wojsławic do Grabowca. Teren pofałdowany, a droga potwornie podziurawiona. No i te temperatury. Już powyżej trzydziestu stopni. Pamiętałem, że gdzieś po drodze jest drewniany kościółek. Raz już kiedyś tędy jechałem. Wtedy nie zrobiłem zdjęcia ponieważ trwała msza i było przy kościele dużo ludzi. Ale nie pamiętałem nazwy miejscowości. Teraz zapamiętałem – Tuczępy.



Kościół ten budowano w latach 1939 – 1942. Nie jest więc stary.

W Grabowcu był cmentarz żydowski. Podobno nie ma na jego terenie żadnych nagrobków, są za to gdzieś w osadzie wykonane z nich schody. Po obejrzeniu zdjęć zamieszczonych w Wirtualnym Sztetlu doszedłem do wniosku, że informacja o tych schodach jest już nieaktualna (jest zdjęcie z kilkoma macewami ustawionymi pod jakąś ścianą). Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy warto pchać się do wąwozu by zobaczyć drzewa – bo przecież nic więcej tam nie zobaczę. Po ostatnich deszczach to nawet mógłbym z sobą zabrać wiele błota. Zrezygnowałem. Tak samo zrezygnowałem po raz kolejny z wejścia na górę na której stał kiedyś zamek (w Bronisławce pod Grabowcem). Zostawiam to sobie na "kiedy indziej".



Parokrotnie po drodze mijałem pola pokryte makami. Raz się przy takim zatrzymałem. Nie było najładniejszym z tych mijanych. Ale tamte były przy zjazdach ;) Gorąco było tak, że rower miejscami grzązł w asfalcie.



Jechałem do Werbkowic. Po drodze – w Bereściu – widziałem ludzi pielęgnujących tamtejszy cmentarz wojenny. Gdy kiedyś robiłem mu zdjęcia porośnięty był wysokimi trawami. W Werbkowicach nigdy nie byłem. Jadąc z Hrubieszowa do Zamościa omijałem drogę krajową choć jest najkrótsza. Zamiast niej wybierałem drogę przez Bereść i Grabowiec. Być może jest bardziej rozbujana ale jest na niej znacznie ciszej. Teraz przez Werbkowice chciałem przelecieć przecinając tylko drogę krajową w poprzek. Przejechałem krajówką tylko obok parku i na szczycie wzniesienia, za parkiem zobaczyłem pałac? Chyba pałac. Podjechałem na górę by się mu przyjrzeć z bliska.



Mieści się w nim Rolniczy Zakład Doświadczalny. Od tyłu nie wygląda ładnie. Ale tam zasłaniają go blaszane garaże. Wróciłem na trasę. Tą drogą nigdy nie jechałem. Równoległą wojewódzką tak ale tą nie. Rozglądałem się więc licząc na jakieś niespodzianki. Pierwszą była kapliczka z figurą Napomucena we wsi Malice.



Drugą niespodzianką była tablica informująca o grodzie Czerwień we wsi Czermno.



Obie te niespodzianki nie byłby niespodziankami gdybym wcześniej przejrzał mapę Google ze zdjęciami. Obie tam są. Grodu nie szukałem. Nie wiem też czy jest stuprocentowa pewność co do tego, że jest to ten Czerwień od "Grodów Czerwieńskich" z dawnych kronik. I czy jest na powierzchni ziemi coś więcej niż tylko ta tablica. Nie sprawdzałem. Miałem już blisko do Tyszowców. Tam miałem zabawić się w poszukiwacza. Nie miałem z sobą wydrukowanego planu. Po Tyszowcach więc poruszałem się na pamięć. Ta jest jednak zawodna. Zapamiętałem, że cmentarz katolicki i żydowski (stary) są blisko siebie i kościoła. Ale nie pamiętałem gdzie mam szukać ulicy 3-go maja. Na początek przejechałem obok kościoła, podjechałem pod górkę i zaraz z niej zjechałem. Na domach była nazwa ulicy Podgórze. Ano tak. Wracać musiałem pod górę. Zapytałem jednak jak dojechać do miejsca którego szukałem. Zapytany rowerzysta objaśnił mi to bardzo dokładnie. A cmentarz okazał się być dokładnie w tym miejscu, które zajmuje działkę, która zwróciła moją uwagę swoim kształtem.



Będąc za płotem zrobiłem zdjęcie telefonem komórkowym i posłałem do koleżanki – mam nadzieję, że dane GPS które podobno aparat zapisuje w zdjęciu są do odczytania. Gdyby nie, od Chełma miałem w aparacie aktywne Endomondo – zapisywało ślad. Wyłączyłem też na cmentarzu. Można więc zobaczyć mapę na której w miarę dokładnie zaznaczony jest punkt końcowy trasy – nowy cmentarz żydowski. Tu też rosną poziomki.



Po powrocie na ulicę Kościelną jeszcze zrobiłem zdjęcie pomnikowi na terenie placu zabaw przy przedszkolu…



…i ruszyłem w stronę Zamościa. Dokładniej to jechałem do Komarowa Osady, że to jest droga do Zamościa dowiedziałem się z drogowskazu. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi ponieważ planując na szybko ten wyjazd w planie miałem jeszcze wizytę w Krasnobrodzie. Ten punkt programu został wykreślony gdy udało mi się przedłużyć urlop. W Komarówce też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. Czytałem, że jest zamykany na klucz ale miałem też zapisany numer domu w którym klucz jest dostępny. Zanim dojechałem znów spotkałem Nepomucena. Tym razem figura z wieku XVIII (w Malicach była z wieku XIX).



Cmentarz jest już właściwie w Komarowie Dolnym. Furtka była otwarta. Trawy nikt nie kosi i mieszkają tu całe zastępy komarów.



Trudno go przeoczyć. Na bramie jest kilka tablic informacyjnych.



Jest wiele nagrobków nowych upamiętniających dawnych mieszkańców Komarowa pochowanych na tym cmentarzu. Także jest pomnik w miejscu pochowania ponad 200 osób zamordowanych podczas okupacji niemieckiej.

Po dojechaniu do drogi łączącej Tomaszów Lubelski z Zamościem wypatrywałem cmentarza na terenie którego stoi kolejna figura Jana Nepomucena. Kiedyś ją dostrzegłem jadąc tą drogą o zmierzchu. Nie dość, że się wtedy już ściemniało to jeszcze było mgliście. Teraz słońce jeszcze było wysoko więc mogłem zdjęcia robić. Cmentarz był w miejscowości Łabunie.



W Łabuńkach dostrzegłem cmentarz z I wojny światowej. Trochę dziwny. W XXV lecie PRL uczczono tu dwóch działaczy ZMP zamordowanych przez bandę "Pakosa" 6 maja 1951 roku (tak napisano w oryginale). Nie wiem czy wtedy postawiono cały pomnik czy umieszczono na starszym pomniku tablicę. Faktem jest, że nie ma to żadnego związku z cmentarzem wojennym. Ale z tym cmentarzem też nie powinny mieć związku porozrzucana po terenie butelki po piwie (najliczniej występuję butelki po Perle).





Zamość. Tutaj nie mogłem ominąć Starego Miasta. A na Starym Mieście nie mogłem ominąć synagogi.



Na Rynku Solnym rzuciłem okiem na kotwicę – nowy nabytek z którym chyba nie wiedziano co zrobić. Na rynku parasolki, parasolki. A przez nie rynek wizualnie zrobił się malutki.



Ostatni raz gdy tu byłem ratusz był remontowany. Teraz jest już po remoncie choć nie wiem od kiedy.



Z Zamościa pojechałem najkrótszą drogą do Puław. A przynajmniej mi się wydaje, że ona jest najkrótsza i od zawsze gdy chcę jechać drogą najkrótszą to wybieram tą do Żółkiewki. Na początku nie było źle. Zapowiadane porywiste wiatry, które miały mi dokuczać od około godziny szesnastej pojawiły się dopiero po godzinie dziewiętnastej. W wyniku odwodnienia nie miałem wiele sił by się rozpędzić. Na odcinku 30 km wypiłem litr coli. I jakoś nie wpłynęło to w sposób odczuwalny na moją wydolność. Dalej byłem niewydolny. Gdy już zaczęło dmuchać pocieszałem się, że przed Żółkiewką mam bardzo fajny zjazd w lesie. Pamięć znów płatała mi figle. Ten zjazd jest gdy jedzie się w przeciwną stronę. Do samej Żółkiewki jest zjazd w terenie odkrytym czyli mogłem lekko na nim kręcić bo wiatr mnie zatrzymywał. Przed dojechaniem do miejscowości Wysokie zapaliłem światła. Już było ciemno. Do Bychawy się jakoś dowlokłem. W tym czasie wiatr się uspokoił. Wciąż zatrzymywałem się by złapać kilka łyków płynów. I coraz lepiej się jechało. Noce na szczęście zwykle pomagają. Już przez Bochotnicę, Parchatkę i Włostowice jechałem blisko 30 km/h. Tak do puławskiego miasteczka holenderskiego. Tutaj nie ma pasów dla rowerów. Trudno byłoby mnie wyprzedzić a od tyłu szybko zbliżał się do mnie samochód. Zjechałem mu z drogi chcąc jechać chodnikiem.

Po raz drugi w tym miejscu wjeżdżając pod ostrym kontem na bardzo niski krawężnik straciłem przyczepność i się przewróciłem. Poprzednio jechałem znacznie wolniej i nic się praktycznie nie stało poza tym, że upadłem na betonową kostkę. Teraz jechałem ponad 10 km/h szybciej. Runąłem z siłą wodospadu. Zatrzaski jak trzeba puściły i nawet nie zauważyłem kiedy. Kask zamortyzował uderzenie głowy w beton i być może zawdzięczam mu nawet życie. Podarte spodnie, pozdzierana skóra i bolesne stłuczenia na prawym boku. Mam nadzieję, że żebra są całe. Nie wiem czy zachowałem się przytomnie. Pierwsza myśl była: sprawdź czy nie połamałeś kończyn. Mimo bólu wstałem jeszcze gdy w pełnym pędzie mijał mnie samochód któremu chciałem zrobić tak dobrze. Jak już wstałem (cały się trząsłem) pomyślałem, że jestem w szoku i muszę poczekać aż się uspokoję. Usiadłem w wiacie przystankowej i zaraz wstałem by zabrać rower. Nie leżał na jezdni ale przy samym jej skraju. Jemu nic się nie stało. A na pewno się nie skarżył. A ja czekałem na uspokojenie się oddechu. Im był spokojniejszy tym bardziej czułem, że oddychanie boli. Chodzić mogłem. Ruszyłem więc pieszo. Do przejścia miałem około 3 km ale i tak w końcu wsiadłem na rower. Trochę żebra bolały na nierównościach ale dawało się powolutku jechać. Bycie uprzejmym może się wcale nie opłacać. Ale jakoś nie potrafię do życia podchodzić w sposób biznesowy.


Na mapie jest wyraźnie więcej kilometrów niż podałem. Podałem odczyt z licznika, który przez pewien czas podczas jazdy nie działał.
  • DST 286.93km
  • Czas 13:54
  • VAVG 20.64km/h
  • VMAX 49.80km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Dzień suchy ale buty mokre

Plan na środę przewidywał kolejną wizytę w Żarnowie. Miałem też odwiedzić Przysuchę i objechać Radom od północy. Taka mała pętelka wokół Radomia. Udać się nie udało ale to nie znaczy, że nie jestem z wyjazdu zadowolony.

Zacząłem od szybkiej jazdy do Szydłowca. Nie miałem zamiaru go zwiedzać. Nie raz to robiłem. Teraz tylko zwróciłem uwagę na prowadzone w zamku remonty. Głównie chodziło mi w tym przejeździe przez Szydłowiec o podjazd do Huty. Musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak jak mi się wydawało - że podjazd w Bochotnicy jest trudniejszy. Dopiero końcówka podjazdu w Hucie była trudna i porównywalna z Bochotnicą. Już wiem. Nie wiem czy jeszcze będę próbował. Jakoś nie jestem fanem pedałowania pod górę czy pod wiatr. Więcej radości daje mi jazda, która nie męczy. Po wjechaniu na szczyt pomyliłem drogi. Chciałem drogami bocznymi dojechać jak najbliżej Końskich zanim będę zmuszony wjechać na drogę krajową. I tutaj mimo tego, że mapę miałem przed nosem musiałem się pomylić. Zamiast zakręcić na pierwszym skrzyżowaniu za mostem w prawo pojechałem prosto. W ten sposób zobaczyłem, gdzie jest cmentarz w Niekłaniu i dojechałem do Stąporkowa. Nie tak to miało wyglądać ale skoro już tak wyszło to trudno. Do Końskich pojechałem w końcu drogą krajową na której na szczęście nie było wielkiego ruchu. Gdy w Końskich dojechałem do zespołu pałacowo-parkowego postanowiłem sprawdzić jak on wygląda. Poprzednio nawet nie próbowałem widząc, że część budynków jest remontowana. Nadal są remontowane. Do tego trwały przygotowania do jakiejś imprezy plenerowej.



Inny nie remontowany teraz budynek to Domek Grecki. Chyba dawna oranżeria.



Po tym spacerze po parku, podczas którego nie mogłem się nadziwić, że facet z kosą mechaniczną kosi ogromny trawnik (zwykle używa się wydajniejszych kosiarek do takich areałów) ruszyłem w dalszą drogę. Tzn. pobłądziłem. Dopóki na drogowskazach był wymieniony Żarnów wszystko było OK. W momencie gdy zniknął kierowałem się numerami dróg wojewódzkich. Nieszczęśliwie obstawiłem zły numerek. Po dojechaniu do Dyszowa sprawdziłem na mapach czy to właściwa droga. To że kiedyś przejeżdżałem przez Końskie nic mi nie mogło pomóc - jest tu kilka dróg jednokierunkowych, a ja wtedy jechałem w przeciwną stronę. Zawróciłem i już trzymałem się znaków wskazujących Piotrków Trybunalski. I tak było dobrze. W Modliszewicach zajechałem pod dwór obronny.



Nie wiem czy ten pawilon z ładnym portalem jest częścią dworu. Właściwy dwór ma tabliczkę z zakazem wstępu.



Do Żarnowa miałem tylko kilkanaście kilometrów. Poszło szybko. Na miejscu miałem sprawdzić w terenie sprzeczne informacje o cmentarzu żydowskim. Nie dość, że lokowany jest w dwóch miejscowościach (a był jeden) to jeszcze jego losy powojenne są podawane różnie. Z własnych ustaleń wiedziałem, że cmentarz był w lesie. I nadal w tym miejscu rośnie las. Tymczasem jedno ze źródeł mówi, że na terenie cmentarza powstało boisko. Pochodziłem, pooglądałem. Macew nigdzie nie ma. Las wygląda jak las. Boisko też jak boisko. To co je łączy w tej chwili to wilgoć po ostatnich deszczach. W lesie jest kilka małych polanek mniej więcej na terenie dawnego kirkutu.



I rosną rośliny kwitnące.



Stadion znajduje się obok wysypiska śmieci (chyba już nieczynnego).



Tutaj też coś kwitnie.



Z map wynikało, że cmentarz znajdował się na lewo do drogi odchodzącej od ulicy Leśnej. I miejsce w lesie i stadion tak są usytuowane ale nie przy jednej drodze tylko dwóch różnych. No i stadion nie znajduje się w lesie.

Jeszcze skorzystałem z obecności w pobliżu jednego z mieszkańców okolic Żarnowa i zapytałem o lokalizację kirkutu. Wskazał na las. Już więcej nie szukałem. Ruszyłem w dalszą drogę. Na cmentarz epidemiczny w Żarnowie. Znajduje się on w pobliżu drogi do Opoczna, którą miałem pojechać dalej. Czytałem, że jest tam kilka nagrobków postawionych ofiarom epidemii. Ale…



on nie tylko z zewnątrz jest tak zarośnięty. Dodatkowo miejscami widziałem rozbłyski słońca w wodzie. To zły czas by tam wchodzić.



Nagrobków pewnie i tak bym w tej dżungli nie odnalazł. Pozostaje przyjechać tu wczesną wiosną. A teraz ruszyłem w stronę Opoczna. Z tej drogi miałem zjechać za zbiornikiem retencyjnym. Celem był Gowarczów. Ale po drodze był Białaczów w którym jest pałac. Pałac jest ogrodzony, zamknięty i tyle. Nic nie wiem na temat jego przyszłości.



Chcąc wyjechać z Białaczowa miałem dylemat – którą drogę wybrać? Drogowskaz trochę jednak pomógł – mapa mówiła, że to zły kierunek.



W Petrykozach już nie miałem problemu z wyborem. Zakręciłem bez zastanowienia w złą stronę. Połapałem się, że coś jest nie tak po kilkuset metrach – brakowało mi zapamiętanego z map przejazdu przez rzekę. Zawróciłem i znalazłem most na drodze do Gowarczowa. A z map Google-a pamiętałem jeszcze jeden dworek po drodze. W Giełzowie zobaczyłem wysokie ogrodzenie, zamkniętą bramę i nie wiele więcej. Był tam jakiś budynek ale nie wyglądał na dworek. Pojechałem więc dalej. W samym Gowarczowie chciałem odnaleźć kirkut. Niewykonalne bez wydrukowanego planu z zaznaczoną lokalizacją. To, że pamiętałem nazwę ulicy nie wystarczyło. Układ dróg mi nie pasował do tego, co zapamiętałem z geoportalu. Być może chodziło o jakąś drogę gruntową. A te w środę były tak niemiłe, że nie próbowałem nimi jeździć. Odłożyłem więc i to na kiedy indziej. Teraz pozostało mi jechać w stronę drogi do Przysuchy. Przede mną kilka kilometrów lasów. I na początek długi zjazd. Ptaki śpiewają, rower sam jedzie, może gdyby jeszcze droga była bez dziur to by już nic nie brakowało? I zabrakło mi w tym historii o czym zaraz przypomniał pomnik.







Las jest więc dość młody, a poligon dla którego przesiedlono ludzi istniał bardzo krótko.

Dziwnie mi się jechało przez ten las. Po może dwustu metrach parking leśny z krzesełkiem wyrzeźbionym z pniaka. Znów musiałem się zatrzymać.



Kolejne 200 – 300 metrów i ruiny starego domu. Obok krzyża była lub miała być tablica.



Ziemia nie tylko w lasach jest bardzo mokra. W Przysusze chciałem najpierw zobaczyć świątynię słowiańską. Znajduje się w lesie i chyba nie ma tam utwardzonej drogi. Zrezygnowałem z tego pomysłu jeszcze zanim dojechałem do Ruskiego Brodu. W miejscowości Gwarek spotkałem Jana. Jakiś taki inny. Ogolony i bez czapki. Ale za to z końca XVIII wieku.



W Przysusze pojechałem jednak tak by zobaczyć czy jest tu jakiś oznakowany szlak prowadzący do lasu. Jeden, zielony dla pieszych. Ale nie wiem czy prowadzi do interesującego mnie miejsca. Szukałem też czerwonego szlaku rowerowego. Prowadzi do Czarnolasu, czyli niemal pod same Puławy. Ale na mapach zobaczyłem, że parokrotnie biegnie drogami gruntowymi. Na to jeszcze wg mnie za wcześnie. Niech ten świat trochę podeschnie zanim w nim zagoszczę. Podjechałem więc pod synagogę by zobaczyć jak się zmieniła od remontu. A remont wciąż trwa. I wizualnie chyba nic nie zmieni. Cel tego remontu to wzmocnienie konstrukcji, a nie przebudowa.



Zdecydowałem się więc na powrót bez zataczania pętli woków Radomia. I przypomniałem sobie, że od tej strony w Radomiu są fajne ścieżki rowerowe – u nas we wsi takich nie ma. Do Radomia miałem 38 km. Wcześniej, w Mniszku miałem drogę do Orońska na wypadek gdybym jednak zmienił zdanie. I zmieniłem. Jeszcze w Zbożennej zrobiłem jedno kiepskie zdjęcie dworku. Okazję by zrobić zdjęcie temu dworkowi miałem nie jeden raz. Nigdy jednak nie zrobiłem. Teraz sfotografowałem dwór zasłonięty przez drzewa. Wcześniej nie robiłem ponieważ nie przepadam za restauracjami i hotelami w dworkach. A teraz mam już czyste sumienie – paliłem ale się nie zaciągałem – jak Bill Clinton.



Hałas jaki robiły przejeżdżające tuż obok mnie samochody był trudny do zniesienia. W Wieniawie dołączył do tego jeszcze pociąg. Tak więc po 14 kilometrach zrezygnowałem z jazdy przez Radom. Pojechałem przez Orońsko. Zdjęć w Orońsku nie robiłem, bo ile razy można robić to samo zdjęcie? Trening czyni mistrza? No nie wiem czy akurat taki trening. Poza tym chciałem już zakończyć ten koncert kolejnych rezygnacji. Pognałem nawet nie zaglądając na cmentarz z I wojny w Rudzie Wielkiej. Na pocieszkę zdjęcie kapliczki w Chomentowie na cmentarzu epidemicznym. Nadal nie wiem co za święty w niej rezyduje.



A dalej to już powtórka z wcześniejszego przejazdu w drugą stronę. Do Puław dotarłem znów po zmierzchu. To jak zwykle. Wciąż nie wyrabiam się z czasem.

Mapa
  • DST 330.80km
  • Teren 3.00km
  • Czas 14:32
  • VAVG 22.76km/h
  • VMAX 43.48km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Rower pod parasolem

Wciąż mokro. Nawet jak deszcz nie pada w lasach i na polach mokro. To ma wpływ na planowanie tras. Unikam dróg gruntowych. Od pewnego czasu na odnalezienie czekały dwa cmentarze ewangelickie. W Urszulinie i w Dębowcu. W niedzielę ruszyłem więc do Urszulina. Prognozy znów straszyły deszczem po południu. Przelotnym. Nie brałem więc peleryny. Miało też być ciepło więc nawet jak zmoknę to szybko wyschnę. Ale wziąłem parasol. To na wypadek gdyby znów było gradobicie. Na wielki grad nic to nie pomoże ale na drobny, gdy nie będzie się gdzie schować na pewno wystarczy.

Ruszyłem rano. Może nie skoro świt ale na tyle wcześnie rano, że jeszcze samochody spały. Droga taka jak zwykle na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. To znaczy do Garbowa i dalej przez Niemce. Zastanawiałem się nad tym czy nie pojechać najkrótszą drogą z Końskowoli do Kurowa. Pewnie przez to, że jest nowa trasa szybkiego ruchu. Problem w tym, że to odciążyło nie tą drogę. Ostatecznie więc pojechałem przez Chrząchów do drogi na której faktycznie jest teraz pusto. Podobało mi się. Jakiś ruch zaczął się od Kurowa. To samochody jadące z Końskowoli do Lublina. Ale to mało w porównaniu z tym co tu było. Teraz można usłyszeć ciszę. Wcześniej samochody jechały niemal bez przerwy w dzień i w nocy. Jeden za drugim. Przejechałem przez Michów. Przejechałem przez Garbów. I było całkiem przyjemnie. Za Garbowem zjazd z byłej drogi krajowej i jazda do Niemiec (Niemce na trasie Lubartów – Lublin). Tu już więcej samochodów. Ale to wszędzie teraz samochodów przybywało. Budziły się po nocy. Nie tylko ten spokój na drogach był czymś innym niż zwykle. Drugą inną niż zwykle rzeczą była sama moja jazda. Zwykle poruszałem się dość powoli oszczędzając siły. Tak w razie wystąpienia problemów w postaci silnego przeciwnego wiatru podczas powrotu. Teraz nic nie oszczędzałem. Do przejechania miałem około 200 km. I to być może po setce w każdą stronę tą samą trasą. Taka jazda tą samą trasą w jedną i drugą stronę też byłaby dziwna jak dla mnie. Na przemyślenie tego miałem 100 km.

Tym razem nie pojechałem przez Kijany. Zobaczyłem na mapach, że jest droga z Zawieprzyc do Ludwina. Nie wiem czy jest krótsza ale nigdy nią nie jechałem.

Kolumna przed dawnym zespołem pałacowym, obecnie w ruinie.



Chodziło nie tylko o poznanie drogi. Z Kijan zwykle jadę w stronę Puchaczowa drogą z roku na rok coraz gorszą. Teraz miałem pojechać przez Ludwin. Ale ostatecznie i tak dojechać do ronda w Nadrybiu. Przyznam się, że próbowałem tego dojechania do ronda uniknąć. Dlatego w Uciekajce zamiast jechać ścieżką rowerową w stronę Nadrybia odbiłem w dróżkę asfaltową i dojechałem do lasu. Po czym zawróciłem. Zero znaków, a ja nie znam terenu. Powodem tej ucieczki w Uciekajce z drogi rowerowej był stan dróg prowadzących do Urszulina. Wczesną wiosną samochody tam starały się omijać asfalt. Mieszkańcy przydrożnych domów stawiali ogrodzenia żeby im nie jeżdżono po trawnikach. Obawiałem się, że nic się tam nie zmieniło. A jednak się zmieniło. Te największe dziury zostały połatane i można było jechać po asfalcie prosto, bez zabawy w slalom. Temperatura dochodziła do 30 stopni. Chwilę ochłody przyniosła mi ciemna chmura przysłaniająca słońce. Gdy byłem w Suminie słońce znów grzało. Nad jeziorem ludzie aktywnie wypoczywali unikając ruchu. Wiadomo. Walka z krzywicą. Produkcja witaminy D.



Na szosie, pod drzewami zauważyłem mokre plamy. A im bliżej Urszulina tym były większe. Pojawiły się też kałuże. Ta chmurka, która wcześniej dała mi trochę ochłody, tu przyniosła deszcz. Miało padać. Dlatego wziąłem parasol. Dlatego miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć przemoczenia albo szybko wyschnę. Game over.

Wydawało mi się, że jadąc do Urszulina będę przejeżdżał przez Dębowiec. Tak jednak nie było. Nie dlatego, że pomyliłem drogi. To dlatego, że źle spojrzałem na mapę. Zamiast więc zacząć od cmentarza w Dębowcu pojechałem do cmentarza ewangelickiego w Urszulinie. Poprzednio byłem tuż obok niego. Nie widziałem ponieważ zasłaniał mi las. 10 metrów lasu może trochę więcej. Teren cmentarza był porządkowany. Wycięte krzaki. Wykoszone. Kilka betonowych nagrobków – nie wszystkie całe, nie wszystkie stoją.



W oddali widać zabudowania Michałowa. I zacząłem się zastanawiać czy na pewno ten cmentarz jest w Urszulinie. Przed wojną Michałów nazywał się Michelsdorf. Cmentarz znajduje się na skraju lasu właśnie do strony Michałowa.

Podczas poprzedniej wizyty pytałem o ten cmentarz będąc około 100 metrów od niego. Osoba z którą rozmawiałem nie wiedziała gdzie mam szukać ale wspomniała o nagrobkach w okolicy przystanku w Michałowie. Pojechałem to sprawdzić. Na starych mapach nie ma żadnych śladów by tam były groby. Jedyne co można było wziąć za nagrobki to stare, betonowe słupki drogowe. Chyba rozmawiałem z niewłaściwą osobą.

Wracając do Urszulina spróbowałem na zdjęciu uchwycić ruch wiatraków. Słabo to wyszło ale skrzydła trochę się rozmazały. Z lewej stornie widać fragment lasu. To tam jest cmentarz. Z tej strony patrząc jest przed lasem. Można mieszkać i nie wiedzieć, że to był Michelsdorf, że tu jest stary cmentarz.



W Urszulinie jeszcze zajechałem pod pomniki. Stary pomnik jest nieczytelny. Zakładam, że na lśniącej tablicy umieszczono matowe litery. Tablica zmatowiała i litery są słabo widoczne. Odczytałem, że pomnik wystawił z potrzeby serca Związek Kombatantów Rzeczypospolitej. Już to mi dziwnie brzmiało ponieważ trudno jest mi jest sobie wyobrazić organizację z sercem. Ale na szczycie pomnika jest zdanie (może źle odczytałem?) o akcji sabotażowej w której zostali zabicie przez hitlerowców (i tu nazwiska których w słońcu przy ruszających się cieniach odczytać się nie daje). Obok jest postawiony w zeszłym roku pomnik Żydów pomordowanych w Urszulinie podczas II wojny światowej.



I teraz jazda do Dębowca. Na cmentarz na który odsyłano mnie dwukrotnie podczas poprzedniej mojej tu wizyty. Było: "niech pan zobaczy jak go odnowili Niemcy którzy tu przyjeżdżają". Ale najpierw musiałem ten cmentarz odnaleźć. Zgodnie z mapą zjechałem z drogi asfaltowej na gruntową. I nie zgodnie z mapą pojechałem sobie prosto przed siebie. Gdy już dojeżdżałem do Urszulina sprawdziłem jeszcze raz jak to wygląda na mapach. Należało wjechać w drogę pomiędzy dwoma pierwszymi budynkami, a ja je minąłem. Powrót. Na miejscu okazało się, że droga przebiega tak jakby przez podwórko domu stojącego w pobliżu. Dom ogrodzony jest tylko od frontu. Cmentarz zarośnięty. Cztery nagrobki. Wszystkie jakoś uszkodzone. Jedyny z napisem stoi na grobie dziecka urodzonego i zmarłego w maju 1939 roku. Coś mi się zdaje, że ktoś z Niemiec mógł przyjechać ten cmentarz odwiedzić, pytał jak dojechać – bo znaleźć nie jest łatwo – i poszła plotka. Ale nikt nie przyszedł by zobaczyć jak ten cmentarz wygląda.



Jak wracałem do drogi głównej pogonił mnie mały piesek ale jakoś tak bez przekonania. A ja zacząłem kombinować. Jestem na drodze którą nigdy nie jechałem. Mam ponad kilometr się wrócić do drogi do Sosnowicy albo… próbować jechać dalej i szukać jakiegoś innego przejazdu na północ. Bo już wymyśliłem też, że nie będę wracać tą samą drogą, którą przyjechałem, tylko pojadę sobie przez Sosnowicę, Parczew i Kock. Tylko nie wiedziałem, czy kierując się na zachód dojadę do jakiejś drogi zmierzającej do Sosnowicy. Zastanawiałem się jadąc już na zachód i zobaczyłem przed sobą rowerzystę jadącego w tym samym kierunku. Podjechałem. Zapytałem. Zaproponował, że mnie podprowadzi ponieważ sam jedzie w tym samym kierunku, a wybierając najprostsze drogi zakopię się w piachach. I pogadaliśmy sobie trochę o jeździe na rowerach, o stosunkach wodnych na Pojezierzu, o wegetarianizmie, a na koniec o cukrach. Choć mój przewodnik zapraszał do siebie, na działkę obiecując kawę odmówiłem. Zależało mi na dojechaniu do Puław przed zmrokiem. Dwa dni temu coś takiego się nie udało. To była kolejna próba. Jechać miałem z wiatrem. Średnia prędkość spadła mi do 21 km/h. Była okazja by to poprawić. Żar lał się z nieba. Nie było takiej możliwości bym pociągnął bez przerwy do Parczewa i mógł dalej jechać wydajnie po takim odwodnieniu. Pierwszą przerwę zrobiłem sobie w Sosnowicy. Pod cerkwią. Cmentarz znajdujący się za cerkwią w polu widać było jak gęsto porośnięty zagajnik. Ale tam nie podjechałem. Już kiedyś byłem i jeśli coś się zmieniło to tylko na gorsze. Cerkiew już chyba od ponad dwóch lat jest remontowana. Po raz pierwszy trafiłem na możliwość wejścia za ogrodzenie.



Z Sosnowicy do Parczewa. Będąc w Uhninie zauważyłem, że od wschodu idzie ogromna chmura deszczowa. Za Dębową Kłodą obserwowałem rozbłyski na niebie gdzieś w Parczewie lub za nim. Zerwał się silny wiatr i to akurat wiejący w przeciwną stronę. Na zachodzie niebo było niemal czyste. Ale uparcie jechałem do Parczewa. Gdy już byłem blisko centrum (do którego nie zajeżdżałem) poza kroplami deszczu zaczął też lecieć z nieba grad. Użyłem tajnej broni – parasola. Burza – ze śmiechu chyba – zaraz odeszła z Parczewa i mogłem jechać dalej. Mijałem nowy kościół. Kiedyś jak go budowano podejrzewałem, że to będzie cerkiew. Oj dawno mnie tu nie było.



Dalsza droga prowadziła przez Siemień. Jest tam ogromny staw. Tak ogromny, że Czartoryscy przyjeżdżali tu na ryby. Z pałacu niewiele chyba zostało ale staw jest.



Teraz już jechałem prawie sentymentalnie. Obrałem kierunek na Czemierniki w których dawno nie byłem. Jechałem jednak drogą, której nie znałem. W Wólce Siemieńskiej sprawdziłem jak tam moje Endomondo w telefonie. Program miał zapisać ślad przejazdu. Nie wiedziałem kiedy przestał. Bateria w telefonie padła. Drugą sprawą było to czy jak tak sobie padnie to czy na stronie internetowej Endomondo ten niepełny ślad zapisany do miejsca rozładowania baterii się zapisze. Zapisał się.

W Czemiernikach zajechałem pod pałac (lub zamek jak kto woli) i zobaczyłem, że tu nic się nie zmieniło. Od pewnego czasu się nie zmienia. Gdzieś czytałem o jakichś problemach z dotacjami na remont. Staw miał być tylko pogłębiony a już zarasta.



Na cmentarz żydowski nie jechałem, ruszyłem do Kocka. Przy drodze mijałem cmentarz parafialny. Gdzieś na jego terenie podobno znajdują się groby żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Kiedyś bez powodzenia szukałem. Może jeszcze kiedyś spróbuję. Gdybym chociaż wiedział w której części cmentarza szukać. I że na pewno jeszcze nie zostały zlikwidowane.

Dwór w Bełczącu



Już padał deszcz. Zaczął nieśmiało i delikatnie. Zdążyłem spokojnie ukryć aparat do nieprzemakalnej sakwy. A później tak nadal jakby nieśmiało ale konsekwentnie nie przestawał padać i to nawet wtedy gdy świeciło słońce. Było to trochę kłopotliwe. Jechałem w kierunku słońca ale nie mogłem założyć okularów, bo nie mam wycieraczek. Na szczęście przestało padać gdy dojechałem do mostu nad Tyśmienicą wpadającą pod Kockiem do Wieprza. Nad Tyśmienicą są ogromne łąki. I teraz na pewno są podmokłe – nawet nikt nie próbuje kosić.



Pod Kockiem, obok cmentarza jest wiadukt. Miałem okazję pierwszy raz się nim przejechać. Pod nim pociągnięto obwodnicę Kocka. Ładny stąd widok na cmentarz. W centrum Kocka jakieś remonty na rynku. Ja tylko podjechałem pod pałac...



i pojechałem dalej. Ulicą Berka Joselewicza. Ulica prowadzi do Białobrzegów ale obok grobu tegoż Berka. Pamiętałem, że jest tam przyjemny i łagodny zjazd. Zapomniałem, że to nie w tą stronę. Berkowi dostawiono teraz tablicę informacyjną. A jeszcze nie minęło 5 lat jak ten grób był zaniedbany. Przed wojną wpisywał się w tworzenie legendy Piłsudskiego. Odbywały się tu manifestacje patriotyczne z udziałem władz państwowych i syjonistów. A później chyba nie wiedziano co zrobić z grobem. Do momentu gdy ktoś przypomniał o dwusetnej rocznicy śmierci Berka. Z tej okazji pojawili się tu dyplomaci izraelscy, a wcześniej zdążono zrobić nowy płot i poczernić litery na kamieniach. Mam zdjęcia sprzed i po ale tutaj zdjęcie z 09.06.2013.



Zmiany w okolicy są jak dla mnie rewolucyjne. Wszędzie nowy asfalt. I jest droga asfaltowa od grobu Berka do Poizdowa. Z przyzwyczajenia pojechałem przez Białobrzegi dołem choć mogłem jechać prosto. Dalsza trasa to Przytoczno, Jeziorzany (pod nazwą Łysobyki były miastem założonym na wyspie na rzece Wieprz), Sobieszyn. Poniżej zdjęcie tamtejszego pałacu.



Dworkom w Ułężu i Sarnach darowałem i zdjęć i nie robiłem. Wciąż była nadzieja, że do Puław dojadę przed zmrokiem. W Gołębiu zrobiłem zdjęcie domku loretańskiego i schowałem aparat do sakwy zakładając, że już tego dnia nie będzie mi potrzebny.



Gdy już do domu miałem 8 km z bocznej drogi przede mną wyjechał cyklista w koszulce Puławskich Pielgrzymek Rowerowych. Dał się wyprzedzić i podczepił się. Poczułem się wykorzystywany. Ale w planie i tak miałem przejazd ścieżką rowerową przez las. Jemu to chyba nie pasowało i pojechał dalej drogą główną. Dotarłem jeszcze za dnia. Ale jednak o zmierzchu. Trzeba będzie jeszcze nad tym popracować. Nad prędkością jazdy.

Mapka z trasą przejazdu
  • DST 270.67km
  • Teren 3.00km
  • Czas 11:46
  • VAVG 23.00km/h
  • VMAX 51.68km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 7 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Entliczek pentliczek

Trwający już tak długo meteoterror nie nastraja mnie optymistycznie. Ale zawsze można udawać, że go nie ma. Zamiast robić szybkie wypady z nadzieją na szybki powrót gdyby pojawi się burza postanowiłem jednak wyskoczyć troszkę dalej. Opady są przelotne. Jest więc szansa, że nie mnie akurat deszcz przeleci. Tu nie ma zasad. Tu jest tylko nadzieja na to, że się uda.

Wracając z Rybnika chciałem odwiedzić cmentarz żydowski w Skarżysku-Kamiennej. Od dawna przymierzałem się do odwiedzenia kwatery z I wojny światowej w Końskich. Całkiem niedawno na mapach odnalazłem lokalizację cmentarza żydowskiego w Żarnowie. Dodatkowo jeszcze pomnik w Stąporkowie – w Wikipedii wyczytałem, że stoi tam jedyny w Polsce pomnik kaloryfera. To wyjazd na cały dzień. Mapy pogody codziennie pokazują opady po południu. Tego dnia większe miały być na wschodzie niż na zachodzie. Ruszam więc na zachód, tam gdzie będę miał większe szanse na pozostanie suchym. Najpierw do Skarżyska-Kamiennej.

Trasa biegła w stronę Iłży. Praktycznie tak jak podczas powrotu z Rybnika. Jedynie kierunek był przeciwny. Pod Kazanowem wjechałem w las rzucić okiem na pomnik ofiar terroru hitlerowskiego. Na pomniku umieszczono informację o połowie zamordowanych w jednej egzekucji. Czy dlatego, że druga połowa to Żydzi?



Za Kazanowem nie dałem się poprowadzić drogowskazowi. Nie zakręciłem do Iłży. Pojechałem nieco dalej i wjechałem w drogę której nie mam na swoich mapach (mapy sprzed paru lat). W ten sposób pierwszy raz dojechałem do Nadarczowa. Nadłożyłem może 2 km drogi ale to nie miało większego znaczenia. Do Iłży i tak miałem jeszcze około 20 km. Niebo było zakryte chmurami. Trawa była mokra. Kałuże na poboczach. Woda stojąca miejscami na polach. Mokry świat.

W Iłży. Piec garncarski. Wg opisu na tablicy informacyjnej. Jest to obudowa w której znajdują się dwa piece umieszczone piętrowo. Było ich podobno więcej.



Z Iłży dalej pojechać mogłem krajową dziewiątką (czego nie lubię) lub drogą nazwaną przez Google ul. Bodzentyńską. Google właściwie proponowały mi jeszcze inną drogę. Przez Seredzice do Trębowca. Ale to kilka kilometrów drogi gruntowej przez lasy. Wątpię bym akurat teraz przejechał nią bez problemów. Dlatego wolałem przejechać do Białki drogą, której jeszcze nigdy nie jechałem ale była cała pokryta asfaltem. To droga równoległa do dziewiątki o gorszej od niej nawierzchni, dłuższa ponieważ się wije i ma kilka zjazdów i podjazdów. A najważniejsze, że jest na niej znacznie mniejszy ruch. Spodobała mi się. Myślę, że częściej będę nią jeździł.

W miejscowości Mirzec zamiast jak zwykle skręcić w stronę Wąchocka, tym razem pojechałem prosto. Tej drogi też nie znałem ale miała mnie doprowadzić do Skarżyska. Początkowo był na niej mały ruch ale im bliżej Skarżyska tym samochodów było więcej. Spodziewałem się, że może być jeszcze gorzej więc nie uznałem tego za problem. Do cmentarza żydowskiego musiałem odbić z drogi głównej. Znajduje się on w pobliżu przystanku kolejowego Skarżysko Kościelne. Wiedząc z map z której strony mam podjechać najbliżej znalazłem się na tyłach kirkutu. A wejście jest od strony cmentarza katolickiego. Trawa wykoszona. Na macewach kamienie pozostawione przez odwiedzających. Zaskoczyła mnie grubość stel nagrobnych. Zwykle widuję niemal o połowę cieńsze.



Po zwiedzeniu kirkutu miałem przebić się przez Skarżysko-Kamienną w stronę Stąporkowa. Miałem z sobą wydrukowaną mapkę z zaznaczoną trasą przejazdu. Ale to nie uchroniło mnie przed zabłądzeniem. Na szczęście połapałem się w pomyłce kilkadziesiąt metrów za zakrętem, w który nie powinienem był wjechać. Choć są tu tabliczki z nazwami ulic to jednak nie wszystkich. Na wyczucie chyba bym nie przejechał przez to miasto. Po poprawce już byłem na drodze właściwej ale o tym przekonałem się dopiero po kolejnym zakręcie. A wcześniej zwróciłem uwagę na kobietę sunącą na rowerze po chodnikach. Była ubrana cała na niebiesko. Chustę miała tego samego koloru. Rower – stara damka. A ona w długiej sukience skakał dość szybko po krawężnikach. Dopiero gdy się z nią zrównałem odkryłem, że to zakonnica. Ostatnio w trasie widywałem zakonnice tylko w samochodach. Owszem, w Kazimierzu Dolnym dwa lata temu wczesną wiosną zakonnica zaczepiła mnie i pytała czy już się na rowerze daje jeździć ale została zbesztana przez drugą siostrę za samą chęć pedałowania. Wcale nie trzeba jeździć w obcisłym :)

Wyjechać z miasta musiałem fragmentem trasy szybkiego ruchu. Tak to wymyślono, że ścieżka rowerowa kończy się wcześniej niż ta trasa. Mam nadzieję, że policja nie ściga za to rowerzystów. Podobno nie ma innej możliwości. Pytałem. Już jadąc drogą krajową 42 zauważyłem znak wskazujący groby z II wojny światowej. Z ciekawości pojechałem tak jak prowadziły znaki. Dojechałem do mogiły 360 osób straconych za działalność w organizacji niepodległościowej. Jest to w miejscowości Bór, która znajduje się gdzieś za drzewami.



Kolejny drogowskaz o podobnej treści zobaczyłem ok. 1 km dalej. Wskazywał na asfaltowy podjazd. Tylko nie pasowała mi nazwa miejscowości. Na drogowskazie napisano Brzask, a tu była miejscowość Brześce. Przystanek kolejowy Brzask mijałem chwilę wcześniej ale nie widziałem nigdzie znaku wskazującego taką miejscowość. Na podjeździe wyprzedził mnie jakiś rowerzysta. Jego tempo mnie zdumiało ale zaraz zrozumiałem, że podjechał wspomagając się silnikiem elektrycznym w przedniej piaście. Pedałował i to mnie zmyliło. Teraz oglądając mapy widzę, że do Brzasku jedzie się przez Brześce. Ale wtedy, na miejscu tego nie wiedziałem i po podjechaniu na górę uznałem, że to chyba jakaś moja pomyłka. Zawróciłem. Gdyby na znaku była jeszcze podana odległość… Ale był tylko kierunek.

Tą samą drogą, którą jechałem przebiega fragment szlaku architektury drewnianej. Zaintrygowała mnie w Mroczkowie informacja o kaplicy św. Rocha. Święty pojawia się często w miejscach ogarniętych zarazą. Przy kaplicy jest tablica informacyjna i podana legenda wg której kaplicę wybudowano po ustaniu zarazy na miejscu pochówku jej ofiar. Widać, że kaplica była rozbudowywana.



Ta kaplica miała powstać w XVII w. W Odrowążu jest kościółek z wieku XIX. Architektonicznie nie ciekawy ale spodobało mi się stojące przy wejściu dzieło kamieniarza. A tak swoją drogą to drewniane kościoły miewają pięknie pomalowane wnętrza. Nie wiem jak jest w tych dwóch.



Kilka bocznych dróg prowadziło do Szydłowca lub Niekłania, który jest przy drodze do Szydłowca. Tamtędy miałem wracać ale jeszcze nie dojechałem do końca. Jednak już zrezygnowałem z jazdy do Żarnowa. Nie chciałem wracać w nocy. A za to miałem zamiar pojechać choć raz w przeciwną stronę, z Szydłowca do Końskich. Interesował mnie podjazd. Jak dotąd tylko raz jechałem tą drogą od Końskich. W nocy. Podobał mi się zjazd. Teraz chciałem przejechać tędy w dzień. Te dodatkowe 40 km mogły mi zabrać możliwość pierwszego dziennego zjazdu.

Dojechałem do Stąporkowa. Działała tu kiedyś odlewnia żeliwnych grzejników. Taki grzejnik właśnie ma tu swój pomnik.



Przeglądając wcześniej w Googlach mapy ze zdjęciami postanowiłem do Końskich ze Stąporkowa pojechać przez lasy bocznymi drogami. Nie dość, że dojechałbym od razu pod cmentarz to jeszcze ominąłbym nudną drogę główną. Na zdjęciach widziałem też krzyż który mnie zaintrygował. Był otoczony murkiem tak jak większa mogiła. Droga którą pojechałem jest oznakowana. Nie tylko drogowskazami ale też biegnie tędy kilka szlaków rowerowych. Od początku do końca jest to szlak niebieski. 11 kilometrów bardzo przyjemnej drogi. Często w cieniu drzew. A ja od Skarżyska-Kamiennej miałem mały kryzys. Nie szła mi ta jazda. Średnia prędkość gwałtownie malała. Do tego od Skarżyska wciąż gdzieś grzmiało. Burze w prognozach miały kręcić wiatrami i kręciły. W którą stronę bym nie jechał ciągle wiatr mi w tym przeszkadzał, choć nie zawsze wiał prosto w twarz i tylko z rzadka był silny. Ale podczas kryzysu nawet najsłabszy podmuch męczy.

Krzyż postawili leśnicy w 1849 roku. Nie ma chyba żadnego związku z mogiłami.



Miałem stąd chyba 4 km do cmentarza w Końskich. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak duży jest to cmentarz i zastanawiałem się jak odnajdę kwaterę z I wojny. Zdjęcie dzięki któremu dowiedziałem się o istnieniu tej kwatery było zrobione od dołu – krzyże były na górze. Wszedłem więc przez główną bramę i ruszyłem pod górę. Ale się rozglądałem i dlatego dostrzegłem żeliwne krzyże w oddali. Wcale nie były na szczycie. Gdy już do nich doszedłem zobaczyłem, że zdjęcie z Googli zrobiono z drogi przebiegającej obok cmentarza. Jest tu osobna furtka w murze. Ze złej strony do cmentarza podjechałem :) . Wg konserwatora zabytków spoczywa tu 236 żołnierzy.



Wygląda to tak jakby u stóp wzniesienia usypano kopiec będący mogiłą zbiorową. U jego stóp znalazłem groby dwóch lekarzy i dwóch pielęgniarek.





To dziwne. To musiał być jakiś wypadek. Może w szpital uderzył pocisk artyleryjski? Gazy bojowe wykluczam. To nie Bolimów. Podczas I wojny światowej jeszcze szanowano znak czerwonego krzyża, a lekarze i sanitariuszki nie walczyli z bronią w ręku. I chociaż widziałem cmentarze na których pochowano więcej ofiar I wojny światowej to ten zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jednego jednak nie rozumiem. Dlaczego są tu tylko krzyże prawosławne?



Do Stąporkowa wracałem tą samą drogą. Właściwie w Końskich mnie nie było. Chciałem odwiedzić cmentarz i tylko do niego dojechałem. A on jest na skraju miasta przy drodze, którą przyjechałem i odjechałem. W Czarnej odbiłem w stronę drogi krajowej. Do Szydłowca miałem pojechać drogą oznakowaną jako szlak rowerowy niebieski. Nie wiem czy to ten sam szlak, który z Końskich biegnie do Stąporkowa. Ale tamten biegnie w kierunku centrum i tam dopiero dochodzi do drogi krajowej. Ja zaś miałem ruszyć do Niekłania drogą przy samym początku Stąporkowa. Gdy jechałem do Końskich słyszałem grzmoty burzy za sobą. Teraz wjechałem na asfalt mokry od deszczu, który całkiem nie dawno tutaj padał. W tym wypadku udało mi się rozminąć z deszczem.

Z Niekłania miałem trochę wyboistych podjazdów. Dobra nawierzchnia zaczyna się w okolicach Huty. Tu też zaczyna się zjazd. Zrobiłem zdjęcie na którym chyba widać Szydłowiec. Chyba. Może to Chlewiska?



Zmierzyłem długość zjazdu. Około 1 km. Wcale więc nie tak dużo. Nachylenie też chyba mniejsze niż w Bochotnicy gdzie dodatkowo mam gorszą nawierzchnię. Podjazd więc nie powinien być trudny. Nie wiem jednak kiedy się wybiorę by podjechać. Na razie rozglądałem się za chmurami burzowymi. Prognozy mówiły, że o 20 ma być koniec opadów. A ta godzina była coraz bliżej.

W Szydłowcu obowiązkowo wizyta pod ratuszem.



Zaopatrzyłem się w pobliżu w napoje i również obowiązkowo odwiedziłem kirkut. Spodobała mi się cienie rzucane przez ogrodzenie.



Choć nie miałem zamiaru wchodzić na teren tego cmentarza pojechałem wzdłuż ogrodzenia. Nie odnalazłem furtki, którą dawało się kiedyś wejść na jego teren. Od frontu też są zmiany. Tablice stojące kiedyś przed wejściem są teraz na terenie cmentarza. Zamknięte na kłódkę. Nie sprawdziłem czy klucze nadal są dostępne w szkole. Może i to się zmieniło?

Trochę się spieszyłem. Już nie było szans na to bym do Puław dojechał przed zmrokiem. Ale jeszcze liczyłem na to, że w Zwoleniu będę jechał w dzień.

Kościół w Jastrzębiu.



Za Wierzbicą burze miałem z prawej i lewej strony. Wydawało się, że przejadę między nimi. Chmury jednak zajęły cały wschód. Jechałem w stronę deszczu. W Skaryszewie udało mi się jeszcze w dziennym świetle zrobić zdjęcie tamtejszym "zabawkom odpustowym".



Drugie ramię tęczy stało mi na drodze. Zaczął padać deszcz. Ponieważ dzień wcześniej założyłem stare sakwy "zakupowe" (i już nie chciało mi się ich zmieniać), które są przemakalne wyciągnąłem pokrowiec przeciwdeszczowy i do sakw schowałem wszystko co mogło zamoknąć. Zastanawiałem się tylko czy zakładać pelerynę. Deszcz nie wyglądał na ulewę. Nie był też zimny. Jakieś dzieci ze śmiechem tańczyły w deszczu. W oddali – na wschodzie – widać było przejaśnienia. Postanowiłem się przez to szybko przebić. Po ok. 10 km już deszcz zaczął zanikać, a za mną słychać było grzmoty i widać rozbłyski wyładowań. Udało mi się znowu. Tym razem nawet buty nie przemokły. Choć to mogło się zmienić. W Odechowie przez jezdnię miejscami przepływały strumienie. To dlatego, że tam z jednej strony szosy jest wzniesienie. Spływała woda z podwórek. Spływała woda z pól. W Rawicy na drodze leżało wiele postrącanych z drzew gałęzi. Tu musiało być znacznie gorzej. Ale im bliżej Zwolenia tym więcej odcinków suchych. Niestety już w Tczowie jechałem w ciemnościach. Nie udało mi się wyrobić przed zachodem słońca. W Puławach podobno była też wielka ulewa z gradem. Ja tego nie widziałem. Wierzę na słowo.

Mapa
  • DST 284.11km
  • Teren 2.00km
  • Czas 12:56
  • VAVG 21.97km/h
  • VMAX 48.91km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 czerwca 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Rybnik - Puławy

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad Jeziorem Rybnickim. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.



I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.



Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.



Wiele miejsc postoju.



Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.



Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.



Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.



Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.



Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.



Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.



Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.



I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.



O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.



Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.



W Rzepinie nie było lepiej.



Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.



Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.



Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.



Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.



Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.



Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.

Pełna wersja wpisu obejmująca wszystkie dni od 30 maja do 3 czerwca znajduje w moim starym blogu.

Mapka
  • DST 382.50km
  • Teren 14.00km
  • Czas 19:27
  • VAVG 19.67km/h
  • VMAX 47.22km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Osłabienie

Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.

Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.



W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.



Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.

Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?



Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.

Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd :) I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.



Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.



Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.

Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.



Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.



W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.



Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.



Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.



Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.

Mapka
  • DST 147.62km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:55
  • VAVG 21.34km/h
  • VMAX 42.52km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 maja 2013 Kategoria ponad 10 godzin

Z wizyta w świecie owadów

Z poprzedniego wyjazdu na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie pozostał mi do odwiedzenia Wereszczyn. O miejscowości jeszcze nic nie wiem ale na mapach z okresu międzywojennego są tam zaznaczone cztery cmentarze chrześcijańskie. Na mapach współczesnych są już tylko trzy. Najmniejszy zniknął z map ale na zdjęciach lotniczych jest to zagajnik, a działka nie została włączona do żadnej z sąsiednich. Na mapie więc zniknęły tylko krzyżyki. Od zeszłego roku też przymierzam się do odnalezienia cmentarza wojennego w Starym Orzechowie. Gdzieś w okolicy jeszcze powinien być cmentarz ewangelicki. Tak przynajmniej wynika z informacji zamieszczonych na strona gminy Sosnowica. Tam też są zdjęcia pomników stojących w tych miejscach. To samo dotyczyły cmentarza żydowskiego w Sosnowicy. I chociaż w ubiegłym roku spędziłem wiele czasu krążąc po lesie miałem problem z odnalezieniem tego cmentarza – drewniany słupek z tablicą informacyjną pokazywany przez gminę na zdjęciach już od lat leży i próchnieje. Odnalazłem go przypadkiem, wracając zrezygnowany z lasu. Teraz też spodziewałem się że w Orzechowie mogło się wiele pozmieniać. Jedyna mapa z zaznaczonymi cmentarzami jaką odnalazłem to zdjęcie tablicy z mapą stojącej na rynku w Sosnowicy. Ten sam obrazek był na stronie gminy ale już nie udało mi się go odnaleźć. A strona jest dziwna. Nie tylko zawiera zdjęcia sprzed wielu lat ale też równie stare informacje. Do tego zdjęcia są tylko miniaturkami. Tak jakby ktoś odwalił robotę tylko po to by pokazać, że dział turystyka na stronie istnieje. Ale są gminy które takie działy od lat mają w przygotowaniu. Wracając do tematu trasy… Miałem zajechać w Cycowie w okolice cmentarza żydowskiego. Miałem odwiedzić cmentarz wojenny w lesie koło Izdebna. To zaległości. Ale za mało ich na sensowną trasę dlatego uzupełniłem ją kilkoma cmentarzami, prawdopodobnie ewangelickimi w pobliżu planowanej trasy przejazdu z Cycowa do Trawnik. Dodałem też "mogiłę szwedzką" będący kurhanem sprzed ponad 2 tysięcy lat w pobliżu Sosnowicy. I wystartowałem z Puław skoro świt. Wcześniej nie miało sensu ruszać z powodu rosy – zapowiadało się chodzenie po trawie.

Jechało mi się dziwnie dobrze. Nie wiem czy to po czwartkowym wypadzie? Dość, że jechałem początkowo bardzo szybko jak na moje możliwości. Przy trasach, które mają mieć ponad 200km z zasady jadę ekonomicznie by starczyło sił na powrót. Prognozy pogody od kilku dni niezmiennie pokazywały opady deszczu i ochłodzenie "na jutro". Rano sprawdziłem je jeszcze raz. Tym razem mogłem się spodziewać opadów w nocy, po północy, czyli znów na jutro. Ale miało być gorąco. Bardzo. Dlatego by nie tracić czasu na sklepy po drodze zapakowałem do sakw na drogę 7,75 l napojów. Wróciłem z dwoma litrami i pisząc wciąż popijam z powodu lekkiego odwodnienia ;) Na starcie, około wpół do szóstej, termometr pokazywał 13 stopni. Temperatury wzrastały raczej powoli. Może 15 stopni było gdy stanąłem na moment pod pałacem w Kozłówce.



Zdjęcia pod słońce. Nie lubię takich.

W Lubartowie zamiast od razu pojechać w stronę Chlewisk skoczyłem na rynek. Tam nabyłem coś co nazywane jest pizzą. To taki cebularz z pieczarkami, papryką i żółtym serem. Nasycił mnie na przejazd od Lubartowa do Zienek. A w Lubartowie zatrzymałem się na moment na przeciwko tamtejszego pałacu (znów zdjęcie pod słońce).



Do Uścimowa dojechałem ze średnią prędkością na liczniku ponad 24 km/h. Odkąd zacząłem zwracać uwagę na ten parametr (czyli od 2 miesięcy) był to wynik rekordowy. Od tego momentu już ta prędkość miała maleć – rozpoczynałem poszukiwania. Jeszcze tylko postój przy cmentarzu wojennym w Uścimowie przy rozjeździe. W prawo Nowy Orzechów, w lewo Stary Orzechów. Cmentarz odkryto podczas budowy drogi. Na środku skrzyżowania pozostawiono kopiec zawierający najwięcej ludzkich szczątków. Część cmentarza która znalazła się poza terenem drogi ogrodzono i postawiono tablicę informacyjną.



Do Starego Orzechowa miałem kawałek drogi gruntowej. Sugerując się zapamiętanymi z mapy gminnej przeszukałem obszar lasu w pobliżu drogi. Dużo tego nie było – teren jest podmokły więc bagna odpadały. Ciężko jednak było się tam poruszać. Nie znalazłem nic. Spotkałem jednak mieszkańca tych okolic, który jak twierdził – wie gdzie ten cmentarz jest. Wskazał odcinek lasu położony na zachód od przeszukanego przeze mnie. Po wskazaniu najłatwiejszej do przejechania drogi narysował mi jeszcze w piachu plan sytuacyjny z zaznaczeniem lokalizacji cmentarza. Mówił też, że zanim cmentarzem się zainteresowała jakaś organizacja niemiecka były tam widoczne mogiły. Część z nich była rozkopana. Co rozkopane zasypano i postawiono pomnik. A teraz ja zapuściłem się te leśne ostępy. Część dróg zalana. Mimo tego jakoś udało mi się przedrzeć we wskazane miejsce. Ani śladu pomnika. Za to jest kilka prostokątnych wykopów w ziemi. Ułożone szeregowo. Czyżby jakiś kamieniarz wziął sobie materiał na pomnik, a poszukiwacze skarbów ograbili poległych? To możliwe. Z drogi dojazdowej na polu leżącym ugorem las z cmentarzem nie wyróżnia się niczym szczególnym. Brak oznakowania dróg dojazdowych do zabytkowych cmentarzy to wręcz norma. Nic dziwnego, że mało kto je odwiedza. Najszybciej robią to hieny cmentarne pewne, że nikt im nie przeszkodzi i przez lata nikt nie zauważy tego co zrobiono.



Po drodze lasy mi śpiewały. Ale jechałem szybko. Nie widziałem i nie słyszałem wszystkiego. Teraz gdy odstawiłem rower mogłem też usłyszeć, że lasy brzęczą. Obsiadły mnie setki komarów. To pierwsza w tym roku tak liczna armia wampirów, która się na mnie rzuciła. Ale i tak bardziej boję się gzów. Te też były ale udawało mi się je odgonić. Temperatury już sięgały 30 stopni. Wkrótce i ta trzydziestka została przekroczona. Jak co roku wiele mówi się o kleszczach i boreliozie. Długie spodnie wpuszczone w skarpety lub buty. Oglądanie ciała. Spryskiwanie się substancjami odstraszającymi. Tylko jak to zrobić gdy lata się w krótkich spodenkach i pot leje się niemal strumieniami? Z pomocą przychodzą komary. Tak często musiałem przecierać łydki zabijając po kilkanaście komarów na raz, że żaden kleszcz nie miał szans przedostać się na wysokość kolan i wyżej. Bywa jednak, że ukąszenia komarów przestają być odczuwane. Tak stało się gdy w lesie w Orzechowie do butów dostały mi się mrówki. Ból ich ukąszeń, który na szczęście dość szybko znika zagłuszył odczuwanie ukłuć komarów i szczypanie skóry po raz kolejny pociętej pędami jeżyn i gałęziami akacji. W lesie bardzo przydaje się kask więc go nie zdejmuję. Wiele gałęzi się po nim tylko ześlizguje. To taka norma jeśli chodzi o letnie poszukiwania cmentarzy. Te opuszczone są pokryte zawsze gęstą roślinnością i zamieszkują je zwierzęta. Wypłoszyłem kilka saren. Ale najliczniej zawsze występują tam owady. Podobno żyjemy w świecie owadów. Choć niszczymy i kształtujemy środowisko to owady w nim wciąż dominują. Występują najliczniej i są najbardziej zróżnicowane. Dla przyszyły pokoleń badaczy ta era w której żyjemy powinna być erą owadów. Możemy udawać, że my kształtujemy świat. Ale komary i tak nas pokąsają, mrówki pogryzą, motyle zachwycą. Jak żuczki toczące kule odchodów jesteśmy zajęci sobą nie widząc prawie tego świata. Można było oskarżać Amerykanów o zrzucanie stonki choć była to brednia totalna. Dziś nikt nie oskarża Chin o rozprzestrzenianie chińskich biedronek. Same załapały się na transport do Europy, Ameryki. Karaluchy znacznie wcześniej się rozprzestrzeniły wiążąc się z ludźmi. A gatunek ten pochodzi też chyba z Chin – najlepsze warunki do rozwoju ma podobno w tropikach Brazylii. A ja też miałem teraz amazońskie warunki. Bagna i upał.

Po zrezygnowaniu z dalszych poszukiwań pomnika jeszcze przejechałem się trochę pomiędzy Orzechowami po drodze Łęczna – Sosnowica. Przy drodze na tej mapie z rynku w Sosnowicy był zaznaczony jeszcze jeden cmentarz – nie opisany. Ale tu też nic nie znalazłem. Mogłem już spokojnie jechać do Zienek. Tam przy drodze do Sosnowicy miałem odnaleźć wchodzący do lasu szlak turystyczny czarny. To najkrótsza droga do kurhanu. Najkrótsza nie znaczy, że najprostsza. Przed dojechaniem na miejsce powstrzymało mnie coś takiego:



A tak zastanawiałem się jak dotrę do kurhanu skoro na mapach jest po przeciwnej stronie jakiegoś cieku wodnego niż szlak. Przeszedłem boczkiem sprawdzając czy przedostanie się dalej ma w ogóle sens. Dalej było sucho. A dawało się też dostrzec, że tak boczkiem to tu się chodzi dość często. Były też ślady rowerów. Ale chyba nikt nie próbował przejechać. Ziemia za miękka i nie było głębokich śladów. Przeprowadziłem więc rower i pojechałem dalej. Na tabliczce jest napisane o wsi która istniała kiedyś w tym miejscu. Dalej jest kolejna tablica zabraniająca wstępu do ostoi zwierząt. Dziwne. W pobliżu Puław na granicy takiej ostoi jest dużo ambon myśliwskich. Bardzo przypomina to więzienia.



Na tablicy napisano, że wieś powstała w pobliżu kurhanu w wieku XVII po wojnach szwedzkich. To miało być powodem nazwania kurhanu mogiłą szwedzką. Obok założono cmentarz unicki. Po tym nowszym cmentarzu nie ma już niemal śladu. A kurhan jest miejscem pochówku związanym z kulturą trzciniecką. Mi jednak chodzi po głowie pewna teoria, którą poznałem czytając o Brandenburgii w okresie wojen szwedzkich i zaraz po nich. Chodzi o to, że na terenach spustoszonych wojną, głodem i zarazą pojawiali się nowi osadnicy. Dla nich historia tego miejsca zaczynała się podczas wojen szwedzkich. Wszystko co zastali (a nie wiedzieli co to jest) było dla nich mogiłą szwedzką lub szwedzkim szańcem. Skoro akurat w XVII wieku w pobliżu tej mogiły pojawili się nowi osadnicy sytuacja była bardzo podobna. Nie wiedzieli co to jest ale pamiętali najazd szwedzki.

Do drogi asfaltowej wróciłem tą samą trasą. I ruszyłem w stronę Urszulina. Po drodze drogowskaz szlaku "Obozu powstańczego". Wskazywał w bok więc nie sprawdziłem dokąd by mnie doprowadził. W tym upale strach było zatrzymać się w cieniu drzew. Utrata krwi gwarantowana. To lepiej już się trochę więcej spocić – przynajmniej nie będzie swędzić. Przejeżdżając przez Babsko mijałem cmentarz. Taki jakich wiele. Małe cmentarze. Kiedyś prawosławne, dziś katolickie. Tutaj zwrócił moją uwagę rząd takich samych krzyży.



Ofiary II wojny światowej i okresu powojennego. Walczący w podziemiu i przypadkowe ofiary, których wina polegała na pojawieniu się w nieodpowiednim czasie w drzwiach domu. Zupełnie normalny koszmar wojny. Bohater czy pechowiec – umierają tak samo. Do oglądania tego cmentarza namówił mnie człowiek porządkujący groby rodzinne. Krewnym jego żony był jeden z pochowanych na kwaterze wojennej. Zginął ponieważ stanął w otwartych drzwiach domu akurat gdy przechodzili w pobliżu niemieccy żołnierze. Miał 27 lat.

Ten sam człowiek powiedział, że dalej, w głębi cmentarza są starsze nagrobki, chyba rosyjskie. Sprawdziłem. Ale nie nazwałbym ich rosyjskimi. Są to nagrobki prawosławne. Zapisane cyrylicą ale to nie jest wg mnie kryterium "narodowości". Niewiele z okresu przed I wojną światową. Najwięcej z okresu międzywojennego. A później… później były urzędowe czystki etniczne i na koniec akcja "Wisła".



Tam dalej, w krzakach też są nagrobki. Tylko mało. Większość ludzi poprzestawała na drewnianych krzyżach po których dziś nie ma śladów. Widziałem też roztrzaskane nagrobki. I konwalie – już kwitną.



Gdy tak latałem z aparatem ugryzł mnie w szyję giez. Przez około godzinę piekło nieznośnie. Jeszcze po opuszczeniu cmentarza zatrzymałem się przy pomniku. Dawno usunięto z niego tablice intencyjne. Ale ktoś nie wytrzymał i uznał, że należy jednak upamiętnić to co miało być zapomniane – machnął białą farbą "UB".



W Urszulinie zatrzymałem się na chwilę. Jak często wzbudziłem czyjeś zainteresowanie. Gdy powiedziałem o poszukiwaniu opuszczonych cmentarzy najpierw zaproponowano mi jazdę w stronę Załucza, do Dębowca. To samo proponowano mi w Babsku. Coś w tym jest. Trzeba będzie się wybrać. Podobno tamtejszy cmentarz jest odwiedzany przez potomków dawnych kolonistów niemieckich. Ale i w Urszulinie podobno jest taki cmentarz. Informator tylko ręką wskazał kierunek. Pojechałem ale nie odnalazłem. Pytana o cmentarz osoba poinformowała mnie, że już nie jestem w Urszulinie :) Staliśmy pod samonapędzającymi się latarniami.



To już podobno Michałów. I w nim mają być dwa opuszczone cmentarze. W takich okolicznościach uznałem, że przyjadę tu jeszcze raz jak już sobie na mapach ponanoszę lokalizację. Czas leciał. A ja jeszcze nie byłem nawet w połowie trasy. Zatrzymałem się tylko jeszcze przy jednym z wielu krzaków bzu. Zrobiłem zdjęcie nie wiedząc, że po drodze będę miał ich jeszcze wiele.



Zaraz za Urszulinem przy drodze do Wereszczyna kapliczka i obok niej mogiła z czasów wojny polsko-bolszewickiej.



Cztery cmentarze w Wereszczynie. Jeden z nich miałem pominąć. To parafialny przy kościele. Ale i tak miałem koło niego przejeżdżać. Najpierw pojechałem w kierunku cmentarzy w pobliżu drogi do Chełma. Pierwszy. Przy drodze asfaltowej okazał się cmentarzem prawosławnym. Na jego terenie odnalazłem kilka uszkodzonych nagrobków.



Drugi na najnowszych mapach nie jest już cmentarzem. Zagajnik ze zdjęć lotniczych tworzą gęsto rosnące bzy.



Wejście utrudniają wrzucone do rowu otaczającego cmentarz wycięte gałęzie z sąsiadującego z cmentarzem sadu. Ale teren w pobliżu gęsto porastają rośliny bardzo lubiące cmentarze.



Bez to – jak wiadomo – chwast trudny do wyplenienia. Zagajnik w środku wygląda tak:



Zero nagrobków. Nie wiadomo co to za cmentarz. Jest na wzniesieniu. Otoczony jest rowem. Może wojenny? Ale dlaczego zniknął w takim razie z map? Cmentarz wojenny podlega ustawowej ochronie. Może więc nie wojenny? W takim razie jaki?

Po spenetrowaniu powierzchni cmentarza wróciłem do roweru.



Kolejny cmentarz w Wereszczynie znajduje się za cmentarzem parafialnym. Trzeba przejechać wzdłuż muru cmentarnego i … dalej są krzaki.



Po drodze taki pejzaż:



W krzakach czekają komary i śmieci. Nie odnalazłem żadnych nagrobków. Więc znów nie wiem co to za cmentarz. Są tam miejsca "trudno dostępne" – potrzeba wielkiej determinacji by tam wejść.



Ale to raczej nie jest teren cmentarza. Jego teren i tu wskazują niebieski kwiaty. A oczy czepiają się innych kwiatów. Chyba zdziczała jabłoń. Na mapach były zaznaczone sady w sąsiedztwie cmentarza.



Niewiele się dowiedziałem. Ale jeszcze może coś odnajdę, już zza biurka.

Dalsza trasa to przejazd drogą krajową do Cycowa (5 km). Próbowałem do cmentarza żydowskiego dotrzeć od drugiej strony. Wg map WIG da się. A ponieważ się nie dało przedostałem się drogą tą co zawsze (boczna od ul. Kościelnej).



Po dojechaniu zobaczyłem, że droga kończy się 100 m od terenu dawnego cmentarza żydowskiego. Nie ma przejazdu. Teren cmentarza nie wyróżnia się niczym. Zieleni się zaorany i obsiany.



W drodze do Trawnik miałem zobaczyć trzy cmentarze prawdopodobnie ewangelickie. Pierwszy z nich znajduje się w Stręczynie. Wejście niemal nie możliwe. Po przedarciu się przez przydrożne bzy czekają na odwiedzających jeżyny i pokrzywy. Nagrobków, krzyży nie ma. A przynajmniej ja ich nie widziałem.



Następny cmentarz miałem odnaleźć w Adamowie. Miałem. Musiałem pomylić drogi ponieważ miałem problem z przejazdem. Świat mi nie pasował do mapy. Drogi były nie na swoich miejscach. Ale dojechałem do miejscowości Barki przy drodze do Trawnik. Tu wśród pól też miał być cmentarz. Nie odnalazłem go. Prawdopodobnie dlatego, że szukałem w złym miejscu. Trochę mi się sytuacja wyjaśniła gdy zobaczyłem jeszcze jedną drogę do Adamowa. To nią miałem wyjechać. Może spróbuję później jeszcze raz ale jadąc w stronę przeciwną – tak będzie łatwiej. Teraz Trawniki. Tam chciałem zobaczyć mural upamiętniający więźniów obozu w Trawnikach. W mniej więcej tydzień po powstaniu mural został pomazany swastykami i częściowo zamazany. Wandal (idiota? nazista? gimnazjalista?) zniszczył to co kilka osób z Trawnik tworzyły przez kilka tygodni. Podobno naprawy jeszcze trwają. Chciałem zobaczyć na własne oczy. I dojeżdżając na miejsce uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem gdzie mam szukać. Na początek postanowiłem zrobić pętlę wokół części przemysłowej. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdybym chciał jechać w stronę przeciwną znalazłbym po 100 m. Ale się przejechałem. Spodobało mi się, że gdy robiłem zdjęcia zainteresowałem muralem kilka przechodzących osób. Oglądali, czytali. Sam mural to za mało by do nich dotrzeć. Trzeba jeszcze im pokazać, że jest i że warto się nim zainteresować.



A tak myślałem wcześniej by zapytać kogoś na drodze gdzie mam szukać tego muralu. Na miejscu przekonałem się, że dla wielu osób on przez 2 tygodnie był niewidoczny i nie wiedzieliby gdzie go szukać.

Było już późno. Trochę obawiałem się, że w nocy może mnie jednak dopaść ten obiecywany od paru dni deszcz. W drodze do Fajsławic postanowiłem jednak nie jechać do Izdebna. Cmentarz poczeka. Ja zaś póki jest jasno pojadę drogami na których może być po zimie wiele dziur. W Siedliskach podjechałem pod kościół. Na miniaturkach zdjęć wyglądał interesująco. Nowy ale ma coś takiego… A przynajmniej myślałem, że ma. Na miejscu już mi się tak nie podobał.



Zmrok zastał mnie pod Bychawą. Do Puław miałem około 70 km. Zbliżając się do Niedrzwicy Dużej obserwowałem niebo przed sobą. Nade mną były gwiazdy. Przede mną były chmury i częste oraz liczne rozbłyski. Tak jakbym jechał prosto w burzę. Wiatr, brat burzy, momentami bardzo mi dokuczał. Zanim jednak się pojawił dostałem parę razy w twarz od chrabąszczy majowych. Już nie tak liczne jak tydzień temu w Nasutowie ale na tyle liczne by zwracać na nie uwagę. Gdy wiatr był już większy chrabąszcze pozostawały na drzewach. Nie wszystkie. Co jakiś czas jakiś spadał na ziemię. Kilka razy, gdy na raz spadło ich kilka już myślałem, że to zaczyna padać. Rozbłyski miałem cały czas przed sobą. Wąwolnicy już miałem je prawie nad głową. Albo przeszło bokiem. Albo tak tylko jakaś dyskoteka w niebie. Nawet nie było słychać grzmotów. Od osiemnastej było coraz przyjemniej – chłodniej. Dało się ten dzień jakoś przeżyć w trasie. Czy za tydzień ruszę dokończyć tą trasę? Nie wiem. Na północ od Puław dawno nie jeździłem. Ciągnie mnie teraz tam.

Link do mapy na bikemap.net - zmienili stronę i skrypt na bikestats sobie z tym nie radzi.
  • DST 289.29km
  • Teren 11.00km
  • Czas 14:07
  • VAVG 20.49km/h
  • VMAX 45.36km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt były Kross Trans Alp
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl